Francuskim tropem do celu

wikman

Magnus Wikman zapowiada roszady na Argentynę, a my mu wierzymy (Fot. Sportbladet)

Dziś nie będzie dużo o Argentynie, ale to tylko z tego powodu, że… o niej akurat całkiem sporo będzie jutro. Dziś będzie za to o roszadach. Ale nie tych szachowych, lecz tych kadrowych, zapowiedzianych właśnie przez Magnusa Wikmana. Asystent Petera Gerhardssona przyznał w wywiadzie, że skoro sytuacja po drugiej kolejce fazy grupowej jest niezwykle podobne do tej sprzed czterech lat, to czas sięgnąć po sprawdzone metody i mocno zamieszać wyjściową jedenastką. Wtedy przyniosło to pożądany efekt, gdyż podczas dwóch kluczowych meczów turnieju (druga runda oraz ćwierćfinał) szwedzka kadra okazywała się najlepszą wersją siebie, wysyłając do domu kolejno przyszłe i aktualne na tamten moment mistrzynie olimpijskie. Czyli jak, powtórka z rozrywki? Cóż, wiemy jak przedstawia się potencjalna drabinka fazy pucharowej, ale skoro sami możemy sobie trochę pomóc, to czemu właściwie mielibyśmy tego nie robić? Tym bardziej, że na przykład Anna Sandberg z całą pewnością zapamięta takie wyjście z tunelu na mistrzostwach świata na długie lata. A my, wraz ze sztabem szkoleniowym, przekonamy się, czy ta dodatkowa presja podziała na nią mobilizująco, czy może wprost przeciwnie. Rywalizacji z PSG nasza utalentowana defensorka nie przestraszyła się ani trochę, ale jednak w takich chwilach reprezentacyjna koszulka zdaje się znaczyć nieporównywalnie więcej. Choć barwy w sumie całkiem podobne.

Co do roszad i defensorek, to jedną z zawodniczek z nieco mniejszymi szansami na występ wydaje się być Linda Sembrant, która została chwilowo odizolowana od reszty zespołu ze względu na objawy infekcji wirusowej. Weterance szwedzkiej formacji obronnej należy oczywiście życzyć szybkiego powrotu do zdrowia, ale pod względem czysto sportowym w zasadzie trudno nazywać jej nieobecność osłabieniem szwedzkiej kadry. Wiem, brzmi to brutalnie, ale mając w pamięci nawet dwa ostatnie sezony zwyczajnie nie sposób ocenić sytuację inaczej. Choć prawdę mówiąc, przeciwko Argentynie Sembrant wystąpić jak najbardziej by mogła. A to dlatego, że 36-latka z Juventusu wykształciła u siebie niesamowicie rzadką umiejętność regularnego wpisywania się na listę strzelczyń podczas wielkich turniejów, często w najbardziej nieoczywistych momentach. A rywalki z Ameryki Południowej wydają się wręcz skrojone pod to, aby tę imponującą statystykę podtrzymać. Pełną gotowość do gry zgłasza za to Stina Blackstenius, która oczywiście rozumie konieczność rotowania składem, ale gdyby coś, to ona na środowy wieczór innych planów nie robi i po zielonej murawie stadionu w Hamilton chętnie sobie pobiega. I w te zapowiedzi wierzymy akurat bezgranicznie, gdyż ta zawodniczka już wielokrotnie pokazywała, że im więcej gry, tym lepiej dla niej. Pamiętacie jak tuż po przylocie z brazylijskich Igrzysk Blackstenius zagrała w meczu fazy wstępnej Pucharu Szwecji wyłącznie po to, aby podtrzymać meczowy rytm? A podobnych przykładów bez trudu znajdziemy przecież więcej. Inna kwestia, że konkretnie na Argentynę lepszą stylistycznie opcją wydaje się chociażby Rebecka Blomqvist i to nie tylko ze względu na konieczność odpoczynku najbardziej eksploatowanych jak dotąd piłkarek. Kusząco przedstawia się także perspektywa przesunięcia na dziewiątkę Madelen Janogy, która podobnie jak napastniczka Wolfsburga mogłaby się całkiem przyjemnie z defensorkami rywalek trochę pościgać. To znaczy, przyjemnie dla siebie samej i dla nas, bo już dla argentyńskiej defensywy niekoniecznie.

Wiem, przed nami jeszcze trzeci grupowy mecz, ale nic nie zrobimy z tym, że myśli coraz bardziej uciekają nam w kierunku niedzieli. Brak profesjonalizmu? Być może, ale nie po to od prawie roku odliczamy dni do 6. sierpnia, żeby teraz nagle rozpocząć narrację, że to w zasadzie dzień jak każdy inny. No nie bardzo, skoro właśnie wtedy zdecyduje się, czy nasze piłkarki czeka powrót do kraju, czy może… powrót do Nowej Zelandii. Spotkanie drugiej rundy reprezentacja Szwecji rozegra bowiem w australijskim Melbourne, ale w razie powodzenia aż do ewentualnego finału rywalizować będzie na stadionie w Auckland. Nic więc dziwnego, że starcie Amerykanek z Holenderkami oglądaliśmy z niemałym zaciekawieniem nie tylko dlatego, że po boisku biegały finalistki poprzedniego turnieju. To właśnie tamten mecz mógł dać nam odpowiedź na pytanie z kim podopieczne Petera Gerhardssona zagrają o ćwierćfinał, ale remis 1-1 sprawił, że na jakiekolwiek definitywne odpowiedzi musimy poczekać jeszcze dzień. W teorii możliwy jest nawet scenariusz, w którym z drugiego miejsca w grupie E wychodzą debiutantki z Portugalii, ale to chyba byłoby już zbyt wiele nawet na ten mundial. Ja wiem, Kolumbia dopiero co klepnęła Niemcy, Linda Caicedo z uśmiechem powiedziała światu ¡Hola!, ale tutaj mówimy przecież o USA, czyli ostatnim bastionie starego, futbolowego porządku. Czyżby i on miał za chwilę rozpaść się na naszych oczach? Wydaje się to całkowicie nierealne, ale z drugiej strony Japonia też nie miała prawa wygrać mundialu w Niemczech, a Piteå zostać mistrzem Szwecji. I między innymi dlatego jutro także będziemy śledzić wydarzenia na Eden Park z wielkim zainteresowaniem, a nasza uwaga skupiać się będzie nie tylko na obrończyniach tytułu. No, przynajmniej do momentu, w którym nie zagwarantują one sobie awansu do kolejnej fazy turnieju, ale mamy nadzieję, że nastąpi on jednak możliwie jak najpóźniej.

Na koniec jeszcze taka krótka ogólna refleksja: mam wrażenie, że wielkimi krokami zbliża się w naszej dyscyplinie czas, kiedy czynnikiem numer jeden decydującym o wyniku pojedynczego meczu stanie się dyspozycja dnia. Znacząco zwiększy się przy tym rola trenerów, gdyż właściwe decyzje taktyczne, a nawet psychologiczne mogą nagle otworzyć niżej notowanym klubom i reprezentacjom drzwi, które dotąd były dla nich zatrzaśnięte bez względu na okoliczności. Kilkanaście lat temu, oczekując na mecze USA – Portugalia, Dania – Haiti, czy Brazylia – Jamajka, zastanawialibyśmy się czy padnie w nich dwucyfrówka i kwestia ta byłaby tak naprawdę jedyną niewiadomą. Dziś również nie mamy żadnych problemów ze wskazaniem faworytek, ale jednak coraz wyraźniej dopuszczamy już do siebie ewentualność, że futbolowy cud może się jednak wydarzyć. Bo skoro Jamajka dopiero co zremisowała z Francją, Maroko z Włochami i Szwajcarią, Zambia pokonała Niemcy, a Filipiny Nową Zelandię, to liczba rozstrzygnięć absolutnie niemożliwych kurczy się nam szybciej niż Johanna Renmark rozpędza się do trzydziestu na godzinę. I wiecie co? I fajnie jest doczekać takich czasów, zdecydowanie warto było o to walczyć. Trzymajcie się, do następnego razu!

PS. to już tak całkowicie pół-żartem. Szwedzkie kadrowiczki przekonują, że tego lata trenowanie schematów do ofensywnych stałych fragmentów zajmuje im więcej czasu niż kiedykolwiek wcześniej. Jako osoba, która miała okazję podpatrzeć coś tam, coś tam podczas poprzednich zgrupowań w Båstad czy Göteborgu, coraz bardziej zastanawiam się, czy w takim razie czasu wystarcza im na cokolwiek innego. Bo wałkowanie niemal do nieprzytomności rzutów rożnych i wolnych to od początku kadencji niezmiennie największy taktyczny konik Gerhardssona. Swoją drogą, przy okazji pandemicznego meczu Polska – Szwecja zadałem nawet dość szczegółowe, poparte konkretnymi liczbami pytanie o stałe fragmenty polskiej selekcjonerce, ale ostatecznie podczas samej konferencji ono nie wybrzmiało. Może zresztą nawet i lepiej wyszło, bo jeszcze zwróciłbym niepotrzebnie na coś szczególną uwagę. A tak to jak w masełko wpadły dwa gole, z czego jeden po schemacie trenowanym podczas tamtego zgrupowania kilkadziesiąt razy.

No i piąteczka!

sweita

Miało być lepiej niż na otwarcie? No to było! (Fot. Getty Images)

Gdy są powody do krytyki – trzeba krytykować. Gdy są powody do zadowolenia – trzeba się cieszyć i jak najbardziej chwalić postawę kadrowiczek Petera Gerhardssona. Dziś na szczęście zwyciężyła ta druga opcja, choć przez nieco ponad dwadzieścia minut niewiele wskazywało na to, że za moment przyjdzie nam obejrzeć najbardziej okazałe zwycięstwo szwedzkich piłkarek w finałach mistrzostw świata od pamiętnego 8-0 z Japonią. Groźny strzał Sofii Cantore, niezwykle aktywna postawa Lucii Di Guglielmo na prawej flance, czy wreszcie niepewne wejście w mecz Zeciry Musovic mogły nawet trochę niepokoić, ale zanim na dobre zdążyliśmy się zestresować, całą sytuację udało się błyskawicznie uspokoić. A Amanda Ilestedt wysłała przy tym jasny sygnał, że tego lata zamierza pójść śladami Nilli Fischer, która równo dekadę temu do samego końca rywalizowała o miano najlepszej strzelczyni EURO 2013. Indywidualne wyróżnienie ostatecznie trafiło wówczas w ręce Lotty Schelin, ale przypuszczam, że nikt spośród czytających te słowa nie miałby nic przeciwko, aby w podobnych rolach wystąpiły na boiskach Nowej Zelandii i Australii na przykład Ilestedt oraz Stina Blackstenius.

Wróćmy jednak na boisko, bo tam działo się dziś naprawdę sporo. I nawet jeśli cała futbolowa społeczność znów będzie zachwycać się szwedzką szkołą rzutów rożnych, to trzeba wyraźnie podkreślić, że tym razem nie był to bynajmniej jedyny element, za który podopiecznym Gerhardssona należą słowa uznania. Bo dobrze na Regional Stadium zaczęło dziać się jeszcze przed golem na 1-0, a zmiana obrazu meczu była bezpośrednim następstwem skutecznie egzekwowanego wysokiego pressingu szwedzkiej drugiej linii, na który Włoszki nijak nie potrafiły znaleźć odpowiedzi. Jasne, precyzyjne centry Jonny Andersson na głowę Ilestedt wydatnie pomogły nam osiągnąć cel, ale warto podkreślić chociażby ogromną pracę wykonaną w środku pola przez duet Angeldal – Rubensson, bo bez niej trudno byłoby aż w takim wymiarze zdominować ten niewątpliwie newralgiczny sektor boiska. Swoje zrobiła także Kosovare Asllani, która póki co nie pełni na tym turnieju aż tak wiodącej roli jak chociażby przed czterema laty we Francji, ale jej osoba ewidentnie skupiała dziś na sobie uwagę rywalek doskonale znających ją z boisk włoskiej Serie A. To z kolei sprawiało, że więcej przestrzeni miały momentami na przykład Fridolina Rolfö czy Stina Blackstenius, a nie trzeba chyba nikogo przekonywać, że akurat te zawodniczki z takich udogodnień korzystać potrafią. Przypadek Rolfö jest jednak o tyle charakterystyczny, że choć drugi raz schodzi z boiska z golem, to zdecydowanie najbardziej możemy pochwalić ją za konkrety… defensywne, ze szczególnym uwzględnieniem liczby wymuszonych przez nią strat i niecelnych podań po stronie rywalek. W ofensywie jak dotąd więcej dzieje się natomiast na prawej flance, gdzie niepodzielnie rządzi Johanna Kaneryd. Skrzydłowa Chelsea w swoim drugim mundialowym występie nie była wprawdzie aż tak efektowna, jak przed tygodniem w starciu z RPA, ale wystarczył dosłownie jeden moment nieuwagi włoskich piłkarek, aby w doliczonym czasie pierwszej połowy Kaneryd do spółki z Asllani i Blackstenius zrobiły nam gola na 3-0, w zasadzie zamykając tamtym zagraniem cały mecz.

Po stronie plusów zapisujemy również impuls z ławki, którego tym razem nie zabrakło. Trafienie numer pięć było bowiem w stu procentach dziełem zawodniczek rezerwowych; całą akcję rozpoczęła jednym, prostopadłym podaniem Olivia Schough, zagraną przez nią futbolówkę przedłużyła jeszcze Sofia Jakobsson, a Rebecka Blomqvist wygrała pojedynek biegowy, na pełnej szybkości wbiła się we włoską szesnastkę i nie dała Francesce Durante jakichkolwiek szans na skuteczną interwencję. Sytuacja ta nie zmieniła może wiele w ocenie meczu, ale była ona jego najlepszym możliwym podsumowaniem i swego rodzaju pieczątką na pewnym zwycięstwie, odniesionym przez drużynę zdecydowanie tego dnia lepszą piłkarsko. A kompletnie rozbite Włoszki mogą chyba tylko dziękować Argentynkom, że te wczoraj postanowiły zagrać do końca i odrobiły dwubramkową stratę w rywalizacji z RPA. Bo gdyby tego nie zrobiły, to aktualnym mistrzyniom Afryki w ostatniej serii spotkań do pełni szczęścia wystarczałby remis i wcale nie jestem przekonany, czy w takiej sytuacji to w podopiecznych trenerki Bertolini należałoby upatrywać faworytek do awansu do 1/8 finału. Dla nas jednak najważniejsze jest to, że w fazie pucharowej już oficjalnie zameldowała się właśnie reprezentacja Szwecji, choć od chwili ogłoszenia terminarza finałów MŚ niezmiennie odliczaliśmy dni nie do meczu otwarcia, lecz właśnie do 6. sierpnia. To wtedy czeka nas najważniejszy sprawdzian i to wtedy – na przestrzeni dziewięćdziesięciu lub stu dwudziestu minut – na dobre zdefiniuje się dla nas ten turniej. Dziś żegnamy się jednak w całkiem dobrych nastrojach, a żeby stały się one jeszcze lepsze, to warto podkreślić, że od kilkudziesięciu minut ponownie jesteśmy wiceliderkami aktualizowanego na bieżąco rankingu FIFA. I bardzo dobrze, oby tak dalej!

sweita2

Portret rywalek – Włochy

ita-1

Kojarzycie może bajkę o sympatycznym Bobie Budowniczym? Od razy przyznaję, iż nie mam pojęcia, jakimi umiejętnościami w swoim fachu dysponował tytułowy bohater tej animowanej serii, ale w ciemno zakładam, że były one na zdecydowanie wyższym poziomie niż u szefów włoskiej federacji piłkarskiej. Oni bowiem za budowanie futbolowej potęgi w swoim kraju dziarsko zabrali się już ponad pół wieku temu i od tego czasu budują, budują, dalej budują, ale końca tej konstrukcji nie widać. Owszem, na przestrzeni lat kilka razy udało im się postawić całkiem solidne fundamenty, czasami ponad powierzchnię ziemi wzbiła się nawet pierwsza czy druga kondygnacja, ale w momencie decydującej próby zawsze brakowało a to konsekwencji, a to determinacji i cały projekt szedł w odstawkę. A gdy sobie o nim przypominano, to trzeba było rozpoczynać zabawę w zasadzie on początku. Ostatnią próbę, oczywiście przy dźwiękach szumnych i głośnych zapowiedzi, podjęto zresztą całkiem niedawno, a pełna profesjonalizacja krajowej ligi piłkarskiej była póki co jej najważniejszym elementem. I choć – jak to zwykle w tym pięknym skądinąd zakątku świata bywa – bez turbulencji i kłótni się nie obyło, tę część planu udało się ostatecznie zrealizować. Pozornie wydaje się więc, że tym razem tego procesu nic już nie zatrzyma, ale pomni poprzednich doświadczeń, gratulacje i prezenty zaczniemy wysyłać dopiero wtedy, gdy zobaczymy, że w Rzymie, Turynie i Mediolanie na poważnie zabierają się do konstrukcji dachu. A póki co, choć sprawy niewątpliwie idą we właściwym kierunku, moment ten wciąż jest stosunkowo odległy.

ita-2

Włoska kadra jest o tyle interesująca, że w przeciwieństwie do wielu innych uczestniczących w tegorocznym mundialu reprezentacji, trudno znaleźć w niej jedną, wyraźnie wybijającą się na tle koleżanek gwiazdę. Ostateczny wybór pada jednak na 25-letnią Giugliano i jest to przede wszystkim forma uhonorowania kapitalnego sezonu klubowego, który dopiero co stał się jej udziałem w barwach AS Roma. Dysponująca kapitalnym podaniem, a także niebezpiecznym strzałem z dystansu pomocniczka była jedną z trzech (obok Brazylijki Andressy Alves oraz Norweżki Emilie Haavi) kluczowych postaci historycznej, mistrzowskiej kampanii drużyny ze stolicy Włoch. Teraz, po raz pierwszy w karierze, przyjdzie jej pełnić funkcję głównej kreatorki także na poziomie reprezentacyjnym i absolutnie nie mamy żadnych wątpliwości, że jest w stanie temu zadaniu podołać. Bo szczyt jej piłkarskich możliwości cały czas wydaje się znajdować przed nią, a z każdym upływającym miesiącem sufit ten wydaje się wręcz podnosić, co tylko wzmaga oczekiwania fanów z żółto-czerwonej części Rzymu.

W temacie potencjalnej game changerki wybór także nie był oczywisty, gdyż w tej rubryce moglibyśmy równie dobrze umieścić na przykład super-rezerwową z meczu otwarcia Cristianę Girelli lub równie niepokorną, co niezniszczalną Valentinę Giacinti. Wtedy przypominają się jednak pamiętny triumf sprzed czterech lat nad Australią oraz sensacyjna kampania Juventusu w Lidze Mistrzyń zwieńczona największym sukcesem włoskiej piłki klubowej i już mamy pewność, że Barbara Bonansea to marka sama w sobie. Zawodniczka ta na co dzień prezentuje styl mocno odmienny od tego, który stereotypowo przywoływałby skojarzenia z włoskim futbolem, a dynamika, przyspieszenie i umiejętność znalezienia się we właściwym miejscu i czasie przez wiele lat były jej podstawowymi znakami firmowymi. Dziś nasza bohaterka ma już 32 lata, kontuzje jej bynajmniej nie oszczędzały, ale jeśli w kadrze pani Bertolini jest ktoś, kto będzie potrafił zrobić gola z niczego, to z duża dozą prawdopodobieństwa typujemy, że może być to właśnie zawodniczka oznaczona na tym turnieju numerem osiem. Bo ona po prostu ma w sobie to coś.

O ile obecność szwedzkich piłkarek w kadrach włoskich klubów nie była niczym zaskakującym ani w latach osiemdziesiątych, ani dziś, o tyle podróże w przeciwnym kierunku nie są już zjawiskiem równie częstym. Na tegorocznym mundialu znajdziemy jednak jedną przedstawicielkę Azzurre, która ze Szwecją, a konkretniej z jedną Szwedką, postanowiła związać się zdecydowanie bliżej. 14. lutego 2023 Lisa Boattin oraz Linda Sembrant ogłosiły bowiem, że łączy je znacznie więcej niż jedynie wspólna przynależność klubowa. Informacja ta na szczęście nie skutkowała uruchomieniem medialnego pierdolnika, jak miało to miejsce przy okazji relacji Eriksson & Harder, a to z kolei może być nieśmiałym sygnałem, że chyba powoli zaczynamy wreszcie dojrzewać jako społeczność. Co ciekawe, wielu włoskich ekspertów przewidywało, że pozycję na lewej flance bloku defensywnego okupować będzie młodsza od Boattin o dwa lata Beatrice Merlo, ale obrończyni Interu Mediolan w kadrze na mundial ostatecznie w ogóle się nie znalazła, a urodzona w Wenecji piłkarka Juventusu zapisała na swoim koncie niezwykle udany mecz otwarcia z Argentyną, podczas którego była jedną z najlepszych na boisku, walnie przyczyniając się do wyszarpanego w ostatnich minutach zwycięstwa. To po jej dośrodkowaniu Girelli mogła w decydującym momencie skutecznie dostawić głowę, a intensywne starcie z Miryam Mayorgą dodatkowo utwierdziło nas w przekonaniu, że Boattin nie przestraszy się absolutnie żadnej, boiskowej sytuacji.

ita-3

Zdecydowanie najbardziej intensywnie graliśmy ze sobą w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych minionego wieku i choć ogromną większość tych spotkań dość pewnie rozstrzygaliśmy na swoją korzyść, to z oczywistych względów nie będziemy przykładać do tego zbyt wielkiej wagi. Dzisiejszy futbol od tego, który był udziałem Caroliny Morace czy Leny Videkull, dzielą bowiem lata świetlne i nawet jeśli trzy dekady temu rywalizacja wymienionych tu zawodniczek niewątpliwie rozbudzała emocje, to w odniesieniu do rozgrywanego właśnie na boiskach Australii i Nowej Zelandii mundialu nie znaczy ona kompletnie nic.

Ostatnia dekada przyniosła nam za to zaledwie cztery szwedzko-włoskie konfrontacje i tutaj – co może zaskakiwać – ich bilans wypada zdecydowanie na korzyść naszych rywalek. W tym okresie Blågult pokonały bowiem przeciwniczki z Półwyspu Apenińskiego zaledwie raz, a miało to miejsce w ćwierćfinale niezapomnianego z naszej perspektywy EURO 2013. Mecze domowych finałów sprzed dekady stały się chyba na tyle ikoniczne, że nie trzeba ich szczegółowo przypominać, ale najmłodszym kibicom przypominamy, iż absolutną bohaterką starcia na Örjans Vall w Halmstadzie okazała się wówczas obecna dyrektorka sportowa FC Rosengård Therese Sjögran, która pierwotnie na tamten turniej miała w ogóle nie jechać. Kolejne mecze to już jednak jeden remis i dwa włoskie zwycięstwa, z których najbardziej bolesne było to na koniec fazy grupowej EURO 2017. Inna sprawa, że akurat tamtego wieczora w Doetinchem powodów do radości nie miał absolutnie nikt. My chyba na dobre przekonaliśmy się, że produkt pod tytułem kadra Pii Sundhage jest już produktem wybitnie przeterminowanym, zaś Włoszki, choć grały wtedy najbardziej atrakcyjny futbol w grupie B, finiszowały na ostatniej pozycji w tabeli wskutek dwóch poniesionych wcześniej w niezwykle pechowych okolicznościach porażek. Ostatni oficjalny kontakt obu reprezentacji na najwyższym szczeblu miał miejsce podczas ubiegłorocznego turnieju towarzyskiego o Puchar Algarve i choć w drugiej połowie nasze piłkarki całkowicie zdominowały boiskowe wydarzenia, to remis udało się uratować jedynie dzięki bezbłędnie wykonanemu przez Caroline Seger rzutowi karnemu. Już tradycyjnie w przypadku takich zapowiedzi macie możliwość cofnięcia się to tamtych chwil i przypomnienia sobie emocji, które na żywo nam wówczas towarzyszyły. Potrzebne odnośniki znajdziecie tutaj (EURO ’17), tutaj (tow. ’18) oraz tutaj (tow. ’22). ita-4

Wyniki zdecydowanie lepsze niż gra? Chyba właśnie w ten sposób powinno rozpocząć się obiektywne podsumowanie dotychczasowych osiągnięć włoskiej kadry w finałach piłkarskich mistrzostw świata. Aż dwa z trzech startów w najważniejszej imprezie czterolecia Azzurre kończyły bowiem w najlepszej ósemce, a sukces ten był wypadkową bardzo wielu czynników. Trzydzieści dwa lata temu w Chinach jednym z nich było bez wątpienia szczęśliwe losowanie, połączone dodatkowo z najbardziej korzystnym układem gier, który pozwolił Włoszkom zainaugurować turniej potyczkami z kolejno Tajwanem i Nigerią. Podopieczne trenera Sergio Guenzy stanęły wówczas na wysokości zadania, a komplet punktów wywalczony w dwóch pierwszych meczach z miejsca otworzył im autostradę do fazy pucharowej. Tam czekała już Norwegia i choć kibice na Półwyspie Apenińskim mocno liczyli na kolejny udany występ jednej z największych gwiazd tamtej imprezy Caroliny Morace, to w zderzeniu z solidną, skandynawską defensywą napastniczka Milanu nie miała tym razem aż tak wiele do powiedzenia.

Równie udanie rozpoczął się dla Azzurre mundial 2019 we Francji, podczas którego najpierw w niesamowicie dramatycznych okolicznościach udało się odprawić faworyzowaną Australię, a następnie – już w zdecydowanie bardziej spokojnym rytmie – Jamajkę. Porażka na koniec fazy grupowej z Brazylią skomplikowała sytuację o tyle, że do uszeregowania aż trzech ekip w grupie C potrzebna była mała tabelka, ale tutaj fortuna znów uśmiechnęła się do Włoszek. A zrobiła to na tyle szeroko, że w 1/8 finału na podopieczne trenerki Bertolini czekały nie gospodynie mundialu, a zdecydowanie niżej notowane Chinki, dzięki czemu drugi w historii awans do ćwierćfinału nagle stał się nie tyle marzeniem, co konkretnym celem, który z niesamowitą precyzją udało się zresztą zrealizować. Jedynie w 1999 roku w USA Włoszki miały prawo narzekać na niefart, gdyż wystarczyłoby nieco inne rozstrzygnięcie rywalizacji Niemek z Brazylijkami, a i tym razem udałoby przedłużyć turniejową przygodę poza fazę grupową.

Póki co zauważamy jednak taką prawidłowość, że dwa zwycięstwa na początek oznaczają mocną perspektywę awansu do ósemki. Jeśli więc Szwedki mają w planach popsucie lub przynajmniej porządne zakłócenie włoskiej fiesty, doskonale wiedzą, jakie zadanie czeka je w najbliższą sobotę.

ita-5

Zbyt silne na pierwszą ligę, zbyt mocne na drugą – tak moglibyśmy w telegraficznym skrócie scharakteryzować profil włoskiej kadry na przełomie drugiej i trzeciej dekady XXI wieku. Czyli, upraszczając nieco temat, taka reprezentacyjna wersja stołecznego AIK. Postraszyć tę ścisłą czołówkę również im się oczywiście zdarza, choć w ostatnich miesiącach najcenniejszymi skalpami kadry Mileny Bertolini trzeba chyba nazwać pokonanie kolejno Danii i Norwegii w pierwszej połowie 2022 roku. Od wspomnianego okresu minęło już jednak osiemnaście miesięcy i nie dość, że od tamtego czasu podobnych wyników nie udało się już powtórzyć, to po drodze przytrafiły się jeszcze nieco wstydliwe wpadki z Belgią, Irlandią Północną i Marokiem, a chwilę wcześniej zakończone całkowitą klęską EURO ’22 na boiskach Anglii. Co równie istotne, włoska kadra w zdecydowanej większości z tych spotkań prezentowała raczej toporny i nieco archaiczny futbol, który niekoniecznie wzbudzał entuzjazm neutralnych fanów futbolu. Jak jednak widać, jeżeli Azzurre od czasu do czasu zagrają już coś ponad swój potencjał, to stosunkowo często ma to miejsce w konfrontacjach z rywalkami ze Skandynawii i już samo to powinno stanowić dla naszych kadrowiczek poważną wskazówkę przed sobotnim starciem. Bo jeśli podopieczne Gerhardssona znów wyjdą na murawę z przeświadczeniem, że mecz sam się wygra, to w najbliższy weekend może czekać nas naprawdę nieprzyjemna niespodzianka. A takiej z wielu mniej lub bardziej istotnych powodów zdecydowanie wolelibyśmy jeszcze na tym etapie turnieju uniknąć.

ita-6

Usiądźmy i porozmawiajmy

Szwedzki selekcjoner sam musi odpowiedzieć sobie na kilka ważnych pytań (Fot. Karl Nordlund)

Poprzednią pogawędkę rozpocząłem nieco prowokacyjnym pytaniem o poziom strachu przed meczem otwarcia przeciwko RPA. Okazało się jednak, że nasze piłkarki dość nieoczekiwanie sprawiały wrażenie drużyny, która wybiegła na murawę stadionu w Wellington z myślą, że mistrzyń Afryki nie tyle nie trzeba się bać, co można je zwyczajnie zlekceważyć. Jasne, doskonale wiem, że wrażenie to ma niewiele wspólnego ze stanem faktycznym, ale… sam już nie wiem, czy powinienem się z tego powodu cieszyć, czy może jednak smucić. Bo nawet jeśli fakt, że Amanda Ilestedt rekordem życiowym na sześćdziesiątkę raczej nikomu nie zaimponuje, nie jest jakąś szczególnie pilnie strzeżoną tajemnicą, to zachowanie grającej do niedawna we francuskim PSG stoperki przy golu na 0-1 zawodniczce aspirującej do szerokiego, światowego topu zwyczajnie nie przystoi. Tym bardziej, że sama zainteresowana najwyraźniej nie wyciąga żadnych wniosków z popełnionych nie tak dawno przecież błędów. A każdy, kto zimą poświęcił dwie godziny wolnego czasu, aby obejrzeć derbowe starcie PSG z Fleury, zapewne doskonale kojarzy, do czego się w tym momencie odnoszę. Nie ma jednak sensu czepiać się tylko tej jednej piłkarki, bo co w takim razie powiedzieć o popisie Jonny Andersson, która przecież za kadencji Gerhardssona wskoczyła na poziom, którego wcześniej w reprezentacyjnej koszulce nie prezentowała nigdy? W niedzielę, po tej dynamicznej i kreatywnej wahadłowej, którą wszyscy pokochaliśmy miłością bezwarunkową jeszcze za czasów gry w Linköping, nie było jednak nawet śladu, a przegrana przebitka z Hildah Magaią stała się jedynie symbolem tego naprawdę katastrofalnego występu. O Zecirze Musovic można powiedzieć, że popełniła w meczu otwarcia półtora błędu i nie byłoby to może szczególnym powodem do niepokoju gdyby nie fakt, iż golkiperka Chelsea miała dokładnie… półtora okazji do wykazania się swoimi umiejętnościami. I raz zagrała nam w siatkówkę, a w drugiej sytuacji była wcale nie tak daleko od pójścia w ślady Hedvig Lindahl, dając się zaskoczyć po uderzeniu z dystansu Refiloe Jane. Na nasze szczęście, pomocniczka Sassuolo – w przeciwieństwie do swojej zdecydowanie bardziej słynnej rodaczki – nie zdołała zmieścić futbolówki pod poprzeczką.

Tyle o defensywie, ale przecież możemy iść w tej wyliczance dalej. Filippa Angeldal ładnie zbierała wybijane czasami kompletnie bez pomysłu przez rywalki z RPA piłki, ale kreacja gry w jej wykonaniu była trochę jak Potwór z Loch Ness. Czyli po prostu nie istniała. A jest to o tyle przykre, że to właśnie z tego rozliczać powinniśmy ją w pierwszej kolejności. Fridolina Rolfö do gry podłączała się wyjątkowo sporadycznie i tak zapewne pozostałoby do końca, gdyby w 65. minucie Kaneryd do spółki z Ramalepe nie posłużyły się nią przy okazji trochę przypadkowego gola na 1-1. Stina Blackstenius także nie wyróżniła się niczym szczególnym, ale to akurat wyjątkowo nas nie dziwi, gdyż nie od dziś wiadomo, że snajperka Arsenalu zdecydowanie lepiej odnajduje się w potyczkach z rywalkami pokroju Amerykanek, Niemek lub Holenderek. Taka już jej reprezentacyjna specyfika i jakoś musimy nauczyć się z tym żyć. O ile jednak obecność na murawie Blackstenius przynajmniej udało nam się odnotować, to czy zdajecie sobie sprawę, że równo pół godziny spędziły przedwczoraj na boisku Olivia Schough oraz Rebecka Blomqvist? Jeżeli ów fakt przeoczyliście, to absolutnie nie ma powodów do paniki, bo ich występy były tak dyskretne, że aż niezauważalne. I to, całkowicie odrzucając na chwilę pomeczowe śmieszkowanie, można już nazwać naprawdę sporym zaskoczeniem. Bo akurat od tych zawodniczek, choć z dwóch kompletnie różnych powodów, jakiegoś impulsu jednak oczekiwaliśmy. W przeciwieństwie do Hanny Bennison, od której chyba powoli przestajemy już oczekiwać czegokolwiek. Ale może to i lepiej, może właśnie teraz nas zaskoczy.

Przypadek Bennison jest zresztą niezwykle ciekawy, bo mamy tu przykład zawodniczki, która na widzach robi tym większe wrażenie, im rzadziej ogląda się ją w akcji. Trudno zaprzeczyć, że ta dziewczyna ma papiery na poważne granie, ale odkąd robiła furorę w Malmö i chwilę później pobiła prawie wszystkie krajowe rekordy transferowe, jej kariera mocno wyhamowała. A wyłączając przełom grudnia i stycznia 2022-23, było w niej zdecydowanie więcej rozczarowań niż spektakularnych występów, choć Everton pozornie wydawał się klubem idealnie dla niej skrojonym zarówno pod względem taktycznym, jak i mając na uwadze sam poziom sportowy oraz wewnętrzną rywalizację o miejsce w składzie. Jeśli jednak uznamy, że w klubie było słabo, to w kadrze było… jeszcze gorzej, bo piłkarka reklamowana jako największy talent dekady nastukała w reprezentacyjnej koszulce ponad trzydzieści występów, z czego relatywnie udany okazał się jeden (na EURO ’22 przeciwko Szwajcarii), kolejne trzy-cztery możemy określić jako przeciętne, a reszta… pozostaje milczeniem. Jak na sportsmenkę lansowaną na kolejną europejską Golden Girl przedstawia się to wyjątkowo mało ekskluzywnie. Tym bardziej, że nasza Golden Girl już za chwilę świętować będzie 21. urodziny, a ostatni naprawdę udany okres w karierze zaliczyła w okolicach tych osiemnastych. Choć to i tak lepsza statystyka niż w przypadku Sofii Jakobsson, która od fenomenalnego w jej wykonaniu francuskiego mundialu zagrała może dwa dobre mecze we wszystkich rozgrywkach. To znaczy, ja akurat konkretnie pamiętam jeden (San Diego vs Chicago), ale optymistycznie zakładam, że ten drugi gdzieś po drodze mi umknął. I jeśli miałbym pokładać nadzieję w tym, że któraś z wymienionych w tym akapicie piłkarek zaliczy niespodziewane przełamanie akurat na boiskach Nowej Zelandii, to zdecydowanie bardziej wierzę w tej kwestii w Bennison. Bo może, gdy w końcu opinia publiczna przestanie postrzegać ją w kategorii Golden Girl (czas najwyższy, na samych mistrzostwach macie trzydzieści lepszych kandydatek), to i na samą zainteresowaną zadziała to w sposób oczyszczający. Presja nakładana w bardzo młodym wieku naprawdę potrafi skutecznie spowolnić nieźle zapowiadającą się karierę, a jeśli nie wierzycie, to zapytajcie o zdanie Stinę Blackstenius, czyli nasze poprzednie cudowne dziecko.

Nie piszę dziś o selekcji, bo – jak zapowiadałem w tekstach zapowiadających turniej – to nie czas i nie miejsce na takie rozważania. Tak, gdyby zależało to ode mnie, to w kadrze na mundial znalazłoby się miejsce dla Kafaji, Ijeh, Vinberg oraz Cato, ale nie mam żadnej pewności, że którakolwiek z wymienionych okazałaby się w niedzielne popołudnie w Wellington idealnym antidotum na szwedzkie bolączki. I nigdy tej pewności mieć nie będę, gdyż czasu zwyczajnie cofnąć się nie da. Mogę jedynie zaznaczyć, że forma prezentowana przez nie w ostatnim półroczu sprawia, iż czułbym się zdecydowanie spokojniej widząc przynajmniej dwie-trzy z nich choćby na ławce rezerwowych. Bo wtedy oprócz stosunkowo oczywistego dla wszystkich (nie wyłączając niestety rywalek) planu A istniałby jakkolwiek sensowny plan B i nie zawierałby on w sobie usilnej próby sportowego wskrzeszenia Caroline Seger. Zamiast jednak kontynuować marudzenie, chciałbym jednak zwrócić uwagę na pewną prawidłowość. Jak dotąd braliśmy udział we wszystkich mundialach, cztery z nich (a nawet pięć, wliczając w to ten pierwszy, nieoficjalny) kończyliśmy na podium, a dosłownie za każdym razem udawało nam się spieprzyć mecz otwarcia. Jasne, raz robiliśmy to bardziej spektakularnie (jak przedwczoraj), innym razem mniej, ale jeszcze nigdy w historii szwedzka kadra nie rozpoczęła finałów mistrzostw świata dobrym meczem w swoim wykonaniu. Druga kolejka fazy grupowej to już jednak całkiem inna historia, bo tutaj trafiły się między innymi totalny pogrom Japonii, nieprawdopodobny powrót z zaświatów z Niemkami, bezcenne zwycięstwo nad Koreą oznaczające początek eksplozji wielkiej formy Victorii Svensson, a nawet za kadencji Pii Sundhage nasze kadrowiczki uraczyły nas niezwykle przyjemnym meczem z USA, po którym na stadionie w Winnipeg na stojąco oklaskiwaliśmy Hedvig Lindahl, pomstując przy tym na system goal-line. W sobotę żadnych wymówek już zatem nie będzie, ale o tym zdążymy jeszcze przecież opowiedzieć.

Gra bezbarwna jak selekcja

banyana

Piłkarki z RPA mimo wszystko mają dziś zdecydowanie więcej powodów do zadowolenia (Fot. Getty Images)

Obrazek u góry dziwić nie może, bo jeżeli neutralni kibice z całego świata jakkolwiek zapamiętają mecz otwarcia mundialowej grupy G, to stanie się tak wyłącznie ze względu na ambitną postawę mistrzyń Afryki. Podopieczne trenerki Ellis zaprezentowały bowiem na murawie Regional Stdium w Wellington zaskakująco poukładany futbol i choć jakościowo odstawały od grających w największych klubach świata rywalek, to przepaści tej absolutnie nie było widać w telewizyjnym obrazku. Początkowo zastanawiałem się jeszcze, czy moje osobiste odczucie nie wynika z tego, iż tegoroczny turniej oglądam z perspektywy wielkiego ekranu, ale dwa połączenia z Nową Zelandią jedynie utwierdziły mnie w przekonaniu, że zdecydowanie nie tu leży problem, a z trybun wyglądało to jeszcze mniej atrakcyjnie. O ile cztery lata temu byliśmy przynajmniej świadkami nieustannych prób przebicia chilijskiego muru (skruszonego ostatecznie przez duet Asllani & Janogy), o tyle dziś do zaproponowania mieliśmy wyłącznie seryjnie bite na głowę Amandy Ilestedt rzuty rożne z Filippą Angeldal czekającą w okolicach linii pola karnego na zebranie drugiej piłki i oddanie błyskawicznego strzału na bramkę. I tyle. Dosłownie. Wiceliderki rankingu FIFA (bo taką pozycję nasze piłkarki de facto zajmowały w momencie pierwszego gwizdka amerykańskiej sędzi Ekateriny Korolevej) najwyraźniej wyszły z założenia, że starcie z przeciwniczkami z Afryki da się przepchnąć jednym schematem rozegrania stałych fragmentów gry, wzmocnionej ewentualnie kilkoma zrywami Johanny Kaneryd na prawym skrzydle, choć te ostatnie były raczej inwencją samej zawodniczki aniżeli częścią misternie utkanego przez stab trenerski planu taktycznego. I żeby było zabawniej, to sięgnąć po trzy punkty faktycznie się w taki sposób udało, ale cytując klasyków: niesmak pozostał. I to całkiem spory.

Chelsea – Everton, PSG, Chelsea, Hammarby – Man. City, Häcken – Chelsea, Milan, Barcelona – Arsenal. Cóż to za wyliczanka? Tak prezentuje się pod względem przynależności klubowej w rundzie wiosennej 2023 wyjściowa jedenastka Petera Gerhardssona z dzisiejszego meczu. I nawet jeśli przywołanie tego faktu trąca nieco populizmem, bo akurat czytelnicy tego serwisu doskonale zdają sobie sprawę, z jakimi problemami zmagała się ostatnimi czasy spora część tych piłkarek, to jednak zawodniczki trenujące w takich klubach starcie z rywalkami pokroju RPA mają obowiązek po prostu zdominować. Jasne, czasami są dni, że futbolówka do siatki wpaść zwyczajnie nie chce, taki obrazek przerabiali przecież nie tak dawno sympatycy Hammarby w derbach stolicy z Brommą, ale tam ani przez moment nie było wątpliwości, która z ekip dysponuje zdecydowanie większym potencjałem. Dziś natomiast szwedzkiej przewagi doszukiwać możemy się wyłącznie w statystyce posiadania piłki oraz rzutach rożnych, gdyż z otwartej gry nie udawało się wykreować absolutnie niczego. I nie będzie przesady w stwierdzeniu, że jeśli ktoś raz na jakiś czas popisał się jakimś efektownym, indywidualnym zagraniem, to były to raczej piłkarki grające w ciemnozielonych koszulkach, wśród których na pierwszy plan wybijały się największa gwiazda zespołu Thembi Kgatlana oraz występująca na co dzień w lidze meksykańskiej Jermaine Seoposenwe. To właśnie ta dynamiczna skrzydłowa wysłała nam sygnał ostrzegawczy jeszcze w pierwszym kwadransie, a później niezwykle często pokazywała się do gry, gdy podopieczne trenerki Ellis próbowały skonstruować coś w ofensywie. I na chęciach bynajmniej się nie kończyło, bo szwedzkie defensorki nie zawsze potrafiły poradzić sobie z grającą bardzo nieszablonowo pomocniczką Juarez.

Mocno chwalimy Seoposenwe, ale gol dla RPA padł po akcji tej, na którą cała Południowa Afryka liczyła dziś najbardziej. Na początku drugiej połowy Thembi Kgatlana ruszyła do wcale niełatwej piłki, uprzedziła goniącą ją w iście wakacyjnym tempie Amandę Ilestedt, a całość w równie akrobatycznym, co ofiarnym stylu wykończyła Hildah Magaia, wygrywając z kolei pozycje z równie niemrawą Jonną Andersson. Występująca obecnie w koreańskim Sedżongu napastniczka doznała zresztą w tej sytuacji kontuzji uniemożliwiającej jej kontynuowanie gry, co jeszcze dobitniej i w sposób dosłownie namacalny pokazuje, która z drużyn sprawiała dziś wrażenie zdecydowanie bardziej zdeterminowanej. Po szwedzkiej stronie na jakiekolwiek ciepłe słowa zasłużyła sobie bowiem jedynie wspomniana Kaneryd, a ten fakt zapewne jeszcze bardziej wznieci kolejne dyskusje na temat sensowności mundialowej selekcji. Decyzji, które być może da się całkowicie usprawiedliwić biorąc pod uwagę czynnik ludzki, ale kompletnie nie broniących się sportowo. Dziś graliśmy mecz, w którym tak bardzo przydałby się impuls, który bez względu na okoliczności mogłyby dać naszej kadrze Kafaji, Vinberg, czy Ijeh, ale Gerhardsson sam świadomie pozbawił się tych wszystkich atutów, w efekcie czego zamiast głodnych nowych, piłkarskich wyzwań zawodniczek na ławce towarzyszył mu klub sytych rekonwalescentek. A syty, jak rzecze znane powiedzenie, głodnego nie zrozumie, o czym zresztą mogliśmy się boleśnie przekonać.

Mecz ostatecznie udało się przepchnąć, bo najpierw Kaneryd strzeliła wyrównującego gola Fridoliną Rolfö (nie, nie ma tutaj literówki), a następnie dwunasta próba centry na głowę stojącej na wprost bramki Ilestedt przyniosła trafienie na 2-1. Trudno jednak o zachwyty, skoro oprócz Kaneryd najlepszą Szwedką na murawie Regional Stadium była dziś… Kaylin Swart. Golkiperka RPA ewidentnie zapatrzyła się na popisy Roxanne Barker sprzed siedmiu lat i dwukrotnie była bliska tego, aby w niezwykle oryginalny sposób skierować piłkę do własnej bramki. Niemałą cegiełkę do szwedzkiego zwycięstwa dołożyła także doświadczona Lebogang Ramalepe, bo gdyby defensorka Mamelodi Sundowns w kuriozalny sposób nie zamachnęła się przy golu na 1-1, to Rolfö mogłaby zapomnieć o golu, a Kaneryd o asyście. Pocieszać możemy się tym, że na przywoływanych tu wielokrotnie brazylijskich Igrzyskach zaczęło się od podobnych męczarni z RPA, a skończyło się na finale, ale… czy aby na pewno chcielibyśmy kolejnego medalu wywalczonego w takim stylu? Tutaj zdania będą zapewne podzielone (choć przypuszczam, że z przewagą odpowiedzi twierdzących), gdyż każdy od futbolu oczekuje w pierwszej kolejności czegoś innego. Póki co mamy pierwsze punkty, choć w odniesieniu do dzisiejszego widowiska trudno nawet z przekonaniem napisać, że zadanie zostało wykonane. Bo w sumie nie zostało, a poza wynikiem nie zgadzało się póki co prawie nic.

swersa

I jak tam, jest strach przed RPA?

Fotboll, Damallsvenskan, Djurgården - Eskilstuna

Ze Sztokholmu do Wellington. Linda Motlhalo znów spróbuje zaszokować piłkarską Szwecję (Fot. Andreas Sandström)

Pewien angielski dziennikarz rozpacza, że z powodu kontuzji nie obejrzy na mundialu Hanny Lundkvist. I choć próbka badawcza nadzwyczaj mała, to jest to ewidentnie sygnał, że szwedzkie talenty wyrobiły sobie na brytyjskiej ziemi całkiem niezłą renomę. Czy aby na pewno słusznie? To już akurat temat na zupełnie osobne opowiadanie, ale cieszmy się i korzystajmy póki czas, bo za chwilę może przyjść moda na przykład na Portugalki czy jeszcze inne Islandki. Wracając do meritum, szybko uspokoiłem go, że defensorki madryckiego Atletico i tak by sobie raczej w Nowej Zelandii nie pooglądał, a jeśli już, to niekoniecznie w takiej formie, na jaką liczył. Pech jednego jest jednak szansą drugiego, w związku z czym miejsce kontuzjowanej Lundkvist zajęła w kadrze Stina Lennartsson. I tego awaryjnego powołania kontestować ani trochę nie zamierzam, gdyż sportowo jak najbardziej ma ono sens. Zresztą, skoro sam dosłownie tydzień temu wstawiałem tu grafikę z zawodniczką Linköping w jedenastce miesiąca, to trudno, abym nagle rozpoczynał polemikę z własnym wyborem. Uwagę zwracają jednak nie tyle same personalia, co klucz, którym w każdej kolejnej decyzji selekcyjnej kierują się Gerhardsson ze swoim sztabem. I nawet jeśli sam pomysł z podzieleniem boiska na dziesięć sektorów i powołaniem dwóch zawodniczek do każdego z nich nie jest aż tak głupi, jak w pierwszej chwili mogłoby się wydawać, to sztywne i bezwarunkowe trzymanie się tego kryterium bardziej niż realny futbol przypomina nam symulację z piłkarskiej gry wideo. Cóż z tego, że na liście rezerwowej czekają Kullberg i Zigiotti; skoro wypadła nam prawa obrończyni, to ściągamy na Antypody zawodniczkę dokładnie do tego sektora. Tym razem akurat wyszło koniec końców na dobre, gdyż Lennartsson na powołanie zasłużyła zdecydowanie bardziej niż którakolwiek część naszego duetu z Brighton, ale niespotykana wręcz konsekwencja w działaniu zastanawia i rodzi pytania.

Samej Lundkvist możemy trochę żałować, bo na ostatnim płotku wypadła z trasy, a wszyscy i tak deliberują na temat kolana Fridoliny Rolfö. I o ile zawodniczka Atletico liczyć mogła co najwyżej na trochę serduszek oraz łapek w górę w mediach społecznościowych, o tyle w dyskusję na temat stanu zdrowia gwiazdy Barcelony wciągnięto nawet jej rodzinę i przyjaciół z Göteborga i okolic. Szkoły, jak to zwykle bywa, są dwie. Pierwsza lansuje tezę, że skoro delikwentka może trenować, to niech jak najszybciej łapie meczowy rytm. Druga natomiast bije na alarm, że znając zdrowotną przeszłość Rolfö, powinniśmy na nią chuchać i dmuchać, a przeciwko RPA poradzimy sobie ostatecznie nawet z Zecirą Musovic na lewym skrzydle. A prawda leży oczywiście pośrodku, choć akurat pary skrzydłowych z londyńskiej Chelsea raczej na inaugurację mundialu bym się nie spodziewał. Gerhardsson ostatnimi czasy żartować nie zwykł, a to byłby zdecydowanie trolling najwyższej próby, dodatkowo połączony z brakiem szacunku dla rywalek.

Skoro jednak poruszyliśmy już pośrednio kwestię bramkarek, to trzeba przyznać, że po raz pierwszy w nowożytnej historii futbolu rozpoczynamy wielki turniej bez zdecydowanej jedynki na tej pozycji. Jennifer Falk niestety ani trochę nie przypomina siebie z sezonów 2020-2021, Zecira Musovic grywa nieregularnie i falująco, a Tove Enblom… z pewnością jest najlepszą piłkarką w Szwecji o tym imieniu i nazwisku. Swoją drogą, golkiperka Örebro mogłaby być całkiem ciekawą opcją na mecz z Argentyną, przed którym zbiłaby sobie piątkę z Vaniną Correą. Tak się bowiem składa, że obie panie naprawdę wiele łączy, choć nie mam pojęcia, czy same zainteresowane zdają sobie z tego sprawę. Jedna przyjęła jedenaście sztuk w debiucie na mundialu, druga w debiucie w Damallsvenskan, a takie wyniki w naszym sporcie nie trafiają się przecież codziennie. Przynajmniej w przypadku Argentynki były to jednak złe miłego początki, co dobitnie pokazał turniej sprzed czterech lat we Francji. Do przygód pani Vaniny wrócimy jednak przy okazji trzeciej kolejki fazy grupowej, a póki co zakończmy te dywagacje spostrzeżeniem ku pokrzepieniu szwedzkich serc. Okazuje się bowiem, że w ostatniej dekadzie wielkie imprezy kojarzą się z absolutnie nieoczekiwanymi bramkarskimi bohaterkami. Na szwedzkim EURO zdecydowanie najjaśniej świeciła przecież gwiazda charakterystycznej Stine Petersen, a później swoje momenty chwały miały takie zawodniczki jak Manuela Zinsberger, Sari van Veenendaal, czy Nicky Evrard. Żadna z nich nie rozpoczynała turnieju jako pewny punkt swojego zespołu, osoba każdej z nich wzbudzała mniejsze lub większe wątpliwości, a jednak boisko zweryfikowało ich dyspozycję jednoznacznie pozytywnie. Mocno trzymamy zatem kciuki, aby podobnie wyglądało to w przypadku naszej dwójki. Swoją drogą, w dniu wylotu kadry ze Szwecji wydawało się, że nieco bliżej gry w wyjściowej jedenastce jest Falk, ale z perspektywy kilkunastu tysięcy kilometrów trudno ocenić, jak mają się sprawy na kilkanaście godzin przez pierwszym gwizdkiem meczu otwarcia. Ja osobiście postawiłbym na Musovic, ale Gerhardsson z Wikmanem większe przekonanie mieli jak dotąd do zawodniczki Häcken i takie ich trenerskie prawo.

A właśnie, jak tam poziom pewności siebie na dzień przed? Niby po drugiej stronie boiska znajdzie się zespół zdecydowanie niżej notowany, ale w sumie w tej piłce to czasami różnie bywa. Bo nawet jeśli taka Motlhalo stała się nie tyle następczynią Marty, co partnerką Nellie Lilji w drugiej linii Djurgården, to na dystansie dziewięćdziesięciu minut nawet Kalmar czasami zapunktuje. A kadra RPA swoje atuty ma i gdy tylko nadarzy się okazja, to możemy być pewni, że nie zawaha się ich użyć. Cztery lata temu, w przeddzień konfrontacji z Chile, znajdowaliśmy się w bardzo podobnym miejscu i choć ostatecznie doczekaliśmy się szczęśliwego zakończenia, to odetchnąć z ulgą mogliśmy tak naprawdę dopiero w doliczonym czasie gry. Czy jutro czeka nas podobny, emocjonalny rollercoaster? Oby nie, ale aby tak się stało, to ten mecz musimy szybko skontrolować i ustawić pod swoje dyktando. A łatwo nie będzie, bo już sam przydomek naszych rywalek wzbudza wielki szacunek. Banyana Banyana oznacza po prostu Dziewczyny Dziewczyny i nawet jeśli w teorii brzmi to może mniej groźnie niż zdecydowanie bardziej popularne w afrykańskich kręgach Lwice, Słonice, czy inne Tygrysice, to akurat mi dziewczyny niezmiennie kojarzą się przede wszystkim z ogromną wolą walki, ambicją i determinacją w dążeniu do celu. Dlatego bardzo prosimy bez lęku, ale z pełną koncentracją, żeby znowu jakaś Portia nie załadowała nam przypadkiem z koła środkowego. A wtedy będzie dobrze, bo… po prostu dobrze być musi!