Nie od dziś wiadomo, że warto być przyzwoitym, a składanych obietnic należy bezwzględnie dotrzymywać. Szwedzkie kadrowiczki, ustami zarówno własnymi, jak i członków sztabu gorąco zapewniały nas, że za ich sprawą naprawdę warto będzie wybrać się w mroźne, zimowe popołudnie na stołeczną Tele2 Arenę. Triumfalny powrót reprezentacyjnej piłki do stolicy uświetnić miały nie tylko pewne, przekonujące zwycięstwo, ale i miła dla oka gra, którą przynajmniej w teorii zdecydowanie łatwiej zaprezentować na tle rywalek pokroju zdecydowanie niżej notowanych Bośniaczek. I dowieźć te cokolwiek odważne zapowiedzi nawet się w jakimś stopniu udało, gdyż z obu lutowych potyczek bez trudu da się wyciąć fragmenty jednoznacznie świadczące o nieprzeciętnej piłkarskiej jakości wielu spośród naszych kadrowiczek. Czy jednak jest to równoznaczne z faktem, iż Blågult w wersji z pierwszego kwartału 2024 to zespół potrafiący skutecznie przyciągnąć do siebie rzeszę nowych fanów? Cóż, tutaj odpowiedź nie będzie już aż tak oczywista, choć – jak nie bez racji lubią w analogicznych sytuacjach powtarzać nasi angielscy przyjaciele – you can only beat what’s in front of you. A skoro przeciwniczki rodem z Bałkanów ani przez chwilę nie były w stanie realnie podłączyć się do rywalizacji, to stosukowo szybko przełączyliśmy się z futbolu pod napięciem na tryb treningowej gierki. I mając te wszystkie okoliczności na uwadze, trzeba wyraźnie podkreślić, że tego zgrupowania zdecydowanie nie zamykamy na minusie. A w naszych obecnych realiach brak minusa to już w zasadzie niemalże taki malutki plusik.
Tak, mówimy o pozytywach, choć doskonale pamiętamy, że to gościnie z Dywizji B jako pierwsze stworzyły sobie na Tele2 Arenie stuprocentową okazję bramkową. W odstępie zaledwie kilkunastu sekund najpierw Amela Krso omal nie wkręciła nam futbolówki bezpośrednio z rzutu rożnego, a następnie jeden z najbardziej spektakularnych kiksów inauguracyjnej edycji Ligi Narodów zanotowała Maja Jelcic, nie potrafiąc wycelować z kilku metrów w pustą w zasadzie szwedzką bramkę. Inna sprawa, że dziewiętnastoletnia pomocniczka mediolańskiego Interu tak wybornej okazji w ogóle by nie miała, gdyby chwilę wcześniej Zecira Musovic lepiej oszacowała tor lotu dośrodkowanej przez Krso futbolówki. Rezerwowa golkiperka Chelsea kolejny już raz nie popisała się jednak w tym elemencie piłkarskiego rzemiosła i tylko uśmiech fortuny w połączeniu z rażącą nieskutecznością młodej Bośniaczki sprawiły, że na sztokholmskim stadionie to Szwedki niespodziewanie nie stały się nagle drużyną zmuszoną do odrabiania strat.
W kolejnych minutach działo się już jednak zdecydowanie bardziej sympatycznie, a to, co dobre tradycyjnie rozpoczęło się od… niestandardowo rozegranego stałego fragmentu gry. Najlepsza na placu Filippa Angeldal w kompletnie niesygnalizowany sposób odegrała do doskonale ustawionej na szesnastym metrze Matildy Vinberg, a nowa zawodniczka londyńskiego Tottenhamu w piłkę wprawdzie czysto nie trafiła, ale w jej przypadku okazało się to nie przekleństwem, lecz zbawieniem, gdyż uderzona przez nią futbolówka ostatecznie zmyliła wszystkich z bośniacką bramkarką na czele. Kolejne dwa gole celebrować mogliśmy jeszcze zanim zawodniczki obu ekip udały się na przerwę do szatni i w obu wspomnianych sytuacjach mieliśmy do czynienia z jakąś formą indywidualnego przełamania. Jako pierwsza dokonała tego Stina Blackstenius, która kilkanaście minut wcześniej w charakterystycznym dla siebie stylu zdążyła już przegrać jeden pojedynek sam na sam z Hasanbegovic. Tym razem, świetnie obsłużona przez wszędobylską Annę Anvegård snajperka Arsenalu przymierzyła jednak po ziemi tak perfekcyjnie, że nawet najwięksi sceptycy jej obecnej dyspozycji musieli pokiwać z uznaniem głowami. Radość dumnie eksponujących niebiesko-żółte barwy fanów nie zdążyła jeszcze na dobre ucichnąć, a tymczasem swoje premierowe trafienie w dorosłej kadrze zapisała na swoim koncie Rosa Kafaji, podkreślając niejako fakt, iż właśnie w tej chwili naprawdę warto na nią stawiać. Druga część meczu to już tylko spokojna kontrola boiskowych wydarzeń, nerwy na słabo prowadzącą dzisiejsze spotkanie Włoszkę Silvię Gasparotti i wreszcie charakterystyczna cieszynka Filippy Angeldal, która swojego gola zadedykowała spodziewającej się dziecka partnerce Megan Brakes. Od strony czysto statystycznej warto podkreślić, że przy bramce numer cztery do trafienia z pierwszej połowy kapitalną asystę dopisała Kafaji, a w samej końcówce podobnym wyczynem popisała się również Matilda Vinberg. Dwudziestoletnia pomocniczka przytomnie zacentrowała z lewego skrzydła na głowę Pauline Hammarlund, a ta ostatnia błyskawicznie uwolniła się spod krycia i pokazała, że w przeciwieństwie do niektórych koleżanek z formacji ataku, ona akurat nie potrzebuje wielu okazji, aby z powodzeniem zapisać się w tej zdecydowanie najważniejszej rubryce meczowego protokołu. Choć z drugiej strony, o sytuację z doliczonego czasu gry zawodniczka włoskiej Fiorentiny jak najbardziej może mieć do siebie pretensje, gdyż zabrakło naprawdę niewiele, a zamiast pojedynczego trafienia zanotowalibyśmy przy jej nazwisku ustrzelony w zaledwie kilka minut dublet.
Warto być przyzwoitym. Ale o ile piłkarska przyzwoitość wciąż w zupełności wystarcza, aby podkreślić dystans dzielący nas od europejskiej, drugiej ligi, o tyle w rozpoczynających się już za nieco ponad miesiąc eliminacjach EURO ’25, trzeba będzie zaprezentować na boisku zdecydowanie więcej. Pewne jest bowiem, że poprzeczka powędruje znacząco w górę, a na jakiej wysokości ostatecznie zawiśnie, dowiemy się już w najbliższy wtorek. To właśnie tego dnia okaże się, czy podopieczne Petera Gerhardssona trafią do grupy strachu (potencjalnie z Hiszpanią i Anglią), czy może w walce o przepustki na szwajcarskie stadiony zostanie im przydzielony nieco łatwiejszy zestaw wyzwań. Bez względu na szczegółowe wyniki losowania, na wiosnę i tak niechybnie czeka nas weryfikacja zarówno obecnego potencjału, jak i miejsca, w którym znaleźliśmy się w pół roku po mundialowym sukcesie. Pozostaje zatem trzymać kciuki, aby jej wyniki zaskakiwały nas wyłącznie pozytywnie.