Sezon 2023 na boiskach Damallsvenskan przyniósł nam aż dwa sześciogwiazdkowe mecze. Ten rozegrany na początku listopada na Tele2 Arenie w Sztokholmie wszyscy mamy jeszcze bardzo świeżo w pamięci. I nic w tym zaskakującego, wszak właśnie wtedy i właśnie tam w zasadzie rozstrzygnęły się losy ostatecznej kolejności na ligowym podium. Warto mieć jednak na uwadze, że niespełna pół roku wcześniej, na zdecydowanie bardziej kameralnym Hammarby Idrottsplats, przyszłe mistrzynie Szwecji stworzyły jeszcze jeden pasjonujący i pełen nieprawdopodobnych zwrotów akcji piłkarski spektakl. Choć w pełni trafne byłoby chyba słowo współtworzyły, gdyż bez aktywnego wkładu gościń z Malmö 22. maja nie stałby się wyjątkową datą w tegorocznym, ligowym kalendarzu. A jeśli chcecie raz jeszcze poczuć tamte emocje, to zapraszam do fragmentu pomeczowego tekstu, który chyba najlepiej udowadnia, dlaczego pomimo niewątpliwie mocnej konkurencji, to właśnie rywalizacja Hammarby z Rosengård otrzymuje w tej kategorii palmę pierwszeństwa.
Ach, co to był za wieczór! Jeżeli cały czas trzymają was emocje po poniedziałkowym hicie kolejki, to nie bójcie się – wszystko z wami w porządku. Na stadionie w Sztokholmie mieliśmy bowiem prawie wszystko, co powinno charakteryzować wspaniałe, piłkarskie widowisko. Genialna atmosfera na trybunach uświetniona niezwykle kreatywną oprawą kibiców Hammarby – była. Walka o każdy milimetr boiska – jak najbardziej. Napięcie na obu ławkach zwieńczone upomnieniami na trenerów – odhaczone. Prowadzenie obu ekip, dwa gole zdobyte w odstępie jednej minuty i wreszcie podział punktów po obronionym rzucie karnym w doliczonym czasie gry – oczywiście. A przecież nawet po kapitalnej interwencji Anny Tamminen Rosengård i tak zdołał jeszcze wypracować sobie kolejną, doskonałą okazję do strzelenia zwycięskiego gola, kiedy to za nierozważną zabawę Evy Nyström we własnej szesnastce najboleśniejszą możliwą karę wymierzyć mogła Sofie Bredgaard. Tym razem przed utratą gola gospodynie skutecznie uratowała jednak Simone Boye i może nawet dobrze się stało, gdyż z neutralnego punktu widzenia po takim spotkaniu oba zespoły zasłużyły na to, aby dopisać do swojego tegorocznego dorobku przynajmniej jeden punkt. A wcale nie jest przecież tak, że tylko i wyłącznie gościnie ze Skanii mogły w samej końcówce postawić na tym meczu decydującą pieczęć. Coś na ten temat z pewnością miałaby do powiedzenia Kyra Cooney-Cross, której pudło z 80. minuty śnić może się jeszcze bardzo, bardzo długo. I nic w tym dziwnego, gdyż reprezentantka Australii dziewięćdziesiąt dziewięć ze stu analogicznych sytuacji spokojnie zakończyłaby z golem lub asystą do Maiki Hamano. Pech polegał jednak na tym, iż ten jeden wyjątek przyplątał się akurat w najgorszym możliwym momencie.
Niespełna pół wieku po rozegraniu swojego premierowego, oficjalnego meczu piłkarska reprezentacja Szwecji stanęła przed szansą awansu na pierwsze miejsce światowego rankingu. Ów fakt dla wielu był jednak wyłącznie miłą, statystyczną ciekawostką, gdyż na Eden Arenie w nowozelandzkim Auckland gra toczyła się przede wszystkim o awans do strefy medalowej tegorocznego mundialu. I choć to w naszych rywalkach bukmacherzy nie bez przyczyny upatrywali papierowych faworytek, boisko błyskawicznie te przewidywania zweryfikowało. Przez ponad godzinę byliśmy świadkami cudownego, szwedzkiego koncertu bez choćby jednej fałszywej nuty, następnie trochę na własną prośbę zafundowaliśmy sobie nieprawdopodobną nerwówkę w ostatnim kwadransie, a później była już tylko czysta, bezgraniczna radość…
Fragment pomeczówki: Co by się nie wydarzyło, z tej imprezy przedwcześnie nas już nie wyproszą! Ćwierćfinał przeciwko Japonii, od meczu rozegranego w tej samej fazie poprzedniego mundialu, różnił się w zasadzie wszystkim… oprócz końcowego wyniku. Bo zupełnie jak przed czterema laty, wbrew wskazaniom bukmacherów i większości ekspertów, kadrowiczki Petera Gerhardssona znów zwyciężyły 2-1 i znów zameldowały się w najlepszej czwórce turnieju. To ostatnie stało się zresztą w ostatnich latach swego rodzaju normą, gdyż za kadencji 63-letniego selekcjonera z Uppsali Szwedki jeszcze ani razu nie wróciły do domów przed półfinałami. Możemy więc powiedzieć, że nowa, sympatyczna tradycja została niejako podtrzymana, choć nerwów i prawdziwego rollercoastera sportowych emocji znów nie udało się przy tym uniknąć. A przed ponad godzinę absolutnie nic na to nie wskazywało.
******
Choć do gabloty klubu z Hisingen nie trafił w kończącym się właśnie roku żaden z pucharów, to o zawodniczkach Häcken mówiło się na przełomie listopada i grudnia zdecydowanie najwięcej. I bardzo dobrze, gdyż tak efektownej postawy na poziomie fazy grupowej Ligi Mistrzyń zdecydowanie się nie spodziewaliśmy, a tuż po losowaniu za umiarkowany sukces uznalibyśmy każdy wyszarpany na tym etapie punkcik. Potentaci z Paryża, Madrytu i Londynu w tej właśnie kolejności przekonali się, że najważniejszą wartością w futbolu nie zawsze musi okazać się wielkość klubowego budżetu, a historia kopciuszka ze Skandynawii błyskawicznie podbiła serca spragnionych nieoczywistych rozstrzygnięć kibiców z całej Europy. Pamiętając o grupowych podbojach, warto jednak pamiętać, że żaden z tych cudownych, nieprawdopodobnych momentów nigdy nie miałby miejsca, gdyby nie pewien jesienny wieczór w holenderskim Enschede.
Fragment pomeczówki: Ach, co to był za wieczór! Niby jeszcze stosunkowo niedawno piłkarki z Göteborga (występujące wtedy pod szyldem KGFC) potrafiły po heroicznym boju pokonać w stolicy Bawarii monachijski Bayern, ale jednak z każdym kolejnym rokiem zaczynaliśmy coraz bardziej odzwyczajać się od sytuacji, w której jakikolwiek klub z Damallsvenskan z powodzeniem rzuca wyzwanie wyżej notowanemu rywalowi. Wtedy jednak, całe na żółto-czarno, wkroczyły na scenę zawodniczki Häcken i szybko okazało się, że w osiągnięciu założonego celu nie przeszkodzi im ani plaga kontuzji, ani fatalne i mocno chaotyczne sędziowanie, ani fakt, że w obu meczach z holenderskim Twente trzeba było odwracać wynik. Wicemistrzynie Szwecji w poczuciu słusznej sprawy konsekwentnie robiły swoje, w przeciwieństwie do mocno zagotowanych w końcówce rewanżowego starcia Holenderek nie dały się ponieść emocjom i pewnie krocząc nakreśloną uprzednio drogą, po ostatnim gwizdku odebrały należną im nagrodę. Bo choć doskonale wiemy, że absolutnie każdy sukces zawsze ma wielu ojców i wiele matek, to w przypadku zwycięskiego dwumeczu z faworyzowanym Twente powiedzenie to staje się prawdziwe jak mało kiedy. Bo po stronie Häcken jednej bohaterki minionych siedmiu dni wybrać się po prostu nie da.