VARto było?

var

Miejsce pracy piłkarskich sędziów do niedawna wyglądało nieco inaczej (Fot. SFA)

Wiecie, jaki jest najbardziej znienawidzony trzyliterowy skrót w piłkarskiej społeczności? No jasne, że ACL, co w sposób szczególnie brutalny pokazały nam ostatnie miesiące. Na drugim miejscu listy czai się jednak jeszcze jeden antybohater, który w zamierzeniu miał futbol uleczyć, a ostatecznie w wielu aspektach okazał się niszczycielem dobrej zabawy. Przynajmniej dla niektórych, gdyż już na wstępie uczciwie zaznaczam, że poniższy tekst jest w stu procentach subiektywny, a prezentowane w nim opinie są wyłącznie jednoosobowym stanowiskiem autora.

VAR, bo o nim mowa, wkraczał na salony w przededniu francuskiego mundialu. Jakieś pierwsze, nieśmiałe testy odbyły się oczywiście wcześniej, ale to właśnie rozgrywany latem 2019 turniej miał być oficjalną, światową premierą tego epokowego wynalazku. I trzeba uczciwie przyznać, że FIFA wraz z podległymi jej podmiotami zrobiły wymyślonej przez siebie technologicznej nowince tak sprawną kampanię wyborczą, że nie powstydziliby się jej nawet najbardziej doświadczeni w tej materii politycy. Tyle tylko, że później przyszło zderzenie z rzeczywistością, a to nie wypadło już aż tak efektownie. Bo miało być przejrzyście, sprawiedliwie i bez kontrowersji, a było … no właśnie, jak?

Sam zastanawiałem się, dlaczego w moim osobistym rankingu mundiali turniej z roku 2019 umieściłem dopiero na przedostatnim miejscu. W teorii zgadzało się przecież wszystko: kadra Petera Gerhardssona zrobiła wynik zdecydowanie ponad stan, kończąc udział w imprezie heroicznym zwycięstwem nad Anglią. Cztery lata później w pamięci zostały mi jednak nie kapitalna interwencja Nilli Fischer, czy rozgrywająca turniej życia Kosovare Asllani, a kompletny chaos organizacyjny, absurdalnie napompowana, ciągnąca się w nieskończoność faza grupowa z udziałem 32 drużyn i wreszcie rwane mecze, co i raz przerywane podbieganiem niekoniecznie panujących nad sytuacją sędzi do monitorka. Problemy logistyczne były jednak niejako wliczone w koszty, wszak byliśmy we Francji, gdzie przy każdej możliwej okazji (a nawet i bez niej) wszystkie grupy zawodowe ewidentnie lubią sobie od czasu do czasu przeprowadzić strajk generalny. Noc spędzona pod stadionem w Hawrze, czy kłopoty z dotarciem na obiekt w skąpanej czterdziestostopniowym słońcem Nicei, były zatem niejako spodziewaną i oczekiwaną atrakcją. Gdy już jednak na mecz szczęśliwie się dotarło, to można było oczekiwać, że od tej pory w rolach głównych występować będą przede wszystkim piłkarki. I w tym punkcie czekało nas pewne rozczarowanie. Bo oto w tym właśnie momencie, cały na biało cyfrowo, na scenę wkroczył on. A imię jego Video Assistant Referee.

Na początek chciałbym jasno i wyraźnie zaakcentować jedno: moją intencją zdecydowanie nie jest przekonywanie kogokolwiek, że kiedyś to było, ani tym bardziej stawanie w obronie ewidentnych sędziowskich pomyłek. Tyle tylko, że – czy tego chcemy, czy nie – historia futbolu była w znacznym stopniu historią niezamierzonych błędów i będących ich naturalną konsekwencją kontrowersji. Zdarzało się, że niefortunne i zmieniające bieg wydarzeń kiksy przytrafiały się samym piłkarkom, ale i biegający z gwizdkami arbitrzy miewali w tej materii gorsze momenty. I paradoksalnie, to właśnie one sprawiły, że niektóre pojedyncze mecze uzyskały sportową nieśmiertelność, stając się w jakimś sensie kultowymi. Bo czy tak często wracalibyśmy dziś pamięcią do japońsko-angielskiego półfinału w Edmonton, gdyby nie niefortunna interwencja Laury Bassett? Czy historia brazylijskiej piłki potoczyłaby się inaczej, gdyby osiem lat wcześniej Marta wykorzystała prawdopodobnie najważniejszą jedenastkę w życiu? Od sędziowskiej strony zdecydowanym numerem jeden w każdym chyba rankingu jest niesławny popis Szwajcarki Nicole Petignat, która w niezapomnianym konkursie rzutów karnych pozwalała amerykańskiej golkiperce Briannie Scurry na zdecydowanie więcej niż nakazywałaby przyzwoitość. I trzeba uczciwie przyznać, że ona również dołożyła niemałą wcale cegiełkę do tego, że pamiętnego lipcowego dnia stadion w Pasadenie eksplodował, a wraz z nim moda na soccer w całych Stanach Zjednoczonych. Jak potoczyłaby się ta historia w alternatywnej rzeczywistości, w której Puchar Świata pojechałby wówczas do Chin? Tego nie dowiemy się już nigdy. I bardzo dobrze.

Rzadko zdarza się, aby czas wolny w podróży umilały mi archiwalne transmisje piłkarskie (wiecie, dla zdrowia i higieny od futbolu warto czasami odpocząć), ale nie tak dawno zdecydowałem się odpalić sobie niezapomniany ćwierćfinał mundialu 2003 pomiędzy Szwecją i Brazylią. Dla lepszego zrozumienia kontekstu zaznaczę tylko, że miało to miejsce bezpośrednio po pierwszej dawce meczów ćwierćfinałowych (więc nawet faza się zgadza!) w tegorocznej Lidze Mistrzyń. Nie ukrywam, że wspomniany mecz Szwecji z Brazylią znam już niemal na pamięć, więc seans ten bardziej przypomina popołudnie z ulubionym filmem lub serialem, w którym to doskonale wiesz, jaki los spotka w kolejnej scenie każdą z bohaterek. Ponieważ jednak całość, przynajmniej z naszej perspektywy, kończy się happy-endem, to za każdym razem są to naprawdę miło spędzone dwie godzinki. Dochodzimy zatem do punktu kulminacyjnego, zbliża się dziewięćdziesiąta minuta, Brazylijki z coraz większym impetem szukają wyrównującego gola, a przez moją głowę zupełnie nieoczekiwanie przebiega zaskakująca myśl: jak bardzo inaczej wyglądałby ten sam mecz w erze technologii VAR? Oczami wyobraźni widzę kolejne konsultacje przy monitorku, przynajmniej pięć podyktowanych rzutów karnych, trzydzieści doliczonych do drugiej połowy minut, czerwoną kartkę dla Sofii Lundgren i … mam poczucie, że to nie byłoby to samo. Że gdyby dzisiejsze technologie i regulacje obecne były w futbolu dwadzieścia lat temu, to w tej chwili najpewniej nie pisałbym tego tekstu, a o istnieniu takich postaci jak Aitana Bonmati lub Lauren Hemp nie miałbym zwyczajnie pojęcia. I żeby było jasne: ani trochę nie chodzi tu o to, że w obecnych realiach Brazylia miałaby prawdopodobnie szansę ten mecz wygrać (tego akurat nigdy nie sprawdzimy), a o odarcie meczu z koktajlu skrajnych emocji, które przynajmniej w moim przypadku słynny monitorek wyraźnie schładza.

Żeby było zabawniej, gdy pojawiały się pierwsze wzmianki o wejściu nowej technologii do świata futbolu, nastawiony byłem do tego pomysłu raczej pozytywnie. Nie brakowało oczywiście wątpliwości, ale skoro miał to być krok w kierunku szeroko pojętej sprawiedliwości, to chyba warto dać takiemu projektowi szansę. Tej jednak wykorzystać się nie udało, a chaos na francuskim mundialu był tego najlepszym przykładem. Bo odarta z magii rzeczywistość wygląda tak, że o ile wcześniej najważniejsze decyzje na boisku podejmowała znajdująca się jak najbardziej w epicentrum wydarzeń sędzia główna, o tyle teraz jej rolę przejmuje osoba siedząca w sterylnym pomieszczeniu przed monitorkiem. Wciąż mamy więc do czynienia nie z prawdą objawioną, lecz z punktem widzenia jednego człowieka (no dobra, dwóch, bo przed monitorkiem siedzi jeszcze asystent) i wciąż wzbudza to niemało kontrowersji. I w takiej sytuacji aż samo ciśnie się na usta pytanie: Po co nam to wszystko? Skoro i tak bazujemy na subiektywnej opinii, to czy aby na pewno powinniśmy sobie to życie aż tak komplikować? Czy naprawdę musimy powtarzać rzut karny, bo stopa nigeryjskiej bramkarki znalazła się trzy milimetry przed linią w momencie oddania strzału? Czy naprawdę miało to decydujący wpływ na to, że Wendie Renard w ogóle nie przycelowała w bramkę? A jeśli uznamy, że jednak tak, to czy odpowiedzialna za podjęcie takiej decyzji nie powinna być sędzia wyznaczona do prowadzenia tego meczu? W końcu w jakimś celu ona na tym boisku się znalazła, dajmy jej zatem sumiennie wykonywać swoją pracę. Kwestia dyktowania jedenastek to zresztą całkiem osobny temat, gdyż piłka nożna – co za odkrycie – jest sportem kontaktowym. I wiadomo, że gdyby skrupulatnie stosować się do książeczki z zasadami gry, to w każdym meczu oglądalibyśmy przynajmniej kilka (w porywach do kilkunastu) rzutów karnych. I bez posądzania kogokolwiek o złe intencje, tworzy się tu całkiem szerokie pole do potencjalnego, nieintencjonalnego wypaczenia wyniku meczu. Bo wystarczy wybór odpowiedniej kamery i już wołamy sędzię do monitorka, żeby pokazać jej, jak oczywisty błąd właśnie popełniła. A kilka minut później grę puszczamy, bo gdyby tak analizować każdy kontakt, to więcej byłoby w tym wszystkim analizy niż czystej gry. Absurd sędziowskiego VARowania najbardziej uwypukla fakt, że gdyby literalnie w ten sam sposób traktować każdą stykową sytuację na całym boisku (bo czym niby różnią się one od tych w polu karnym?), to z wideoweryfikacją mielibyśmy do czynienia co kilkadziesiąt sekund. I może powinniśmy takiemu scenariuszowi kibicować, bo wówczas raczej długo byśmy sobie nie poVARowali, a na stadionach ostałyby się jedynie rodziny i znajomi piłkarek. Czy chcemy tego, czy nie, nasza dyscyplina sportu jest kontaktowa i taka już pozostanie. A skoro tak, to niech o wysokości czy formie kar indywidualnych i zespołowych decydują osoby do tego wyznaczone, a takie na płycie boiska przecież o ile mi wiadomo mamy. Dajmy zatem im się wykazać.

A propos; kolejnym piłkarskim kuriozum ery VAR jest kwestia zdegradowania roli sędzi liniowych do dekoracji biegających bez większego celu wzdłuż linii bocznych. Wiem, brzmi dosadnie, ale inaczej nie da się tego zwyczajnie nazwać. Ot, weźmy sobie losową sytuację z rywalizacji Bayernu z Arsenalem. Stina Blackstenius znajduje się na tak wyraźnym spalonym, że między nią, a linią obrony zespołu z Bawarii spokojnie wylądowałby mały helikopter. Co w zaistniałej sytuacji robi pani arbiter? No właśnie nie robi absolutnie nic, a chorągiewka niezmiennie pozostaje w dole aż do momentu otrzymania sygnału z pokoju z monitorkiem. Oczywiście, jestem w stanie zaakceptować wytyczne nakazujące puszczanie gry w sytuacjach stykowych (akceptacja bynajmniej nie równa się pełnemu zrozumieniu dla tego pomysłu), ale nijak nie jestem w stanie wytłumaczyć braku reakcji w przypadku kilkumetrowych spalonych. Bo skoro rolą sędzi asystentek nie jest interweniowanie w takich właśnie sytuacjach, to coś tu zdecydowanie nie zagrało tak, jak chyba powinno. A jeżeli na przykład kwestię ofsajdów i tak rozstrzyga nam wyrocznia w pokoiku VAR, to opłacanie kilkuosobowych składów sędziowskich na murawie wydaje się klasycznym przykładem marnotrawienia pieniędzy.

Żeby nie było: nie byłem, nie jestem i nigdy nie będę przeciwnikiem wykorzystywania w świecie futbolu nowych technologii. Ale niech to wszystko ma przynajmniej ręce i nogi, nie zabijając przy tym dyscypliny sportu, w której wiele lat temu dane mi było się zakochać. Sama obecność monitorka przy linii bocznej ani trochę nie kłuje mnie w oczy, ale czy nie możemy w tej materii skorzystać z metod przetestowanych i stosowanych z powodzeniem na innych halach i stadionach? Mam tu na myśli chociażby koszykówkę, hokej, czy futbol amerykański, gdzie system wideoweryfikacji jak najbardziej funkcjonuje, ale na nieco bardziej przejrzystych zasadach. Po pierwsze, prośbę o analizę spornych sytuacji zgłaszają sami trenerzy i to od nich zależy, w którym momencie meczu z tego przywileju skorzystają (a prawo do niego przysługuje ograniczoną ilość razy, na przykład jeden raz w połowie). Po drugie, sprawdzić można wszystko, od problematycznego karnego, przez czerwoną kartkę, aż do wyrzuconego ze złego miejsca autu – decyzja ta należy wyłącznie do szkoleniowców. Po trzecie, weryfikacji podjętej na murawie decyzji dokonuje sędzia główna, bez podszeptów ze strony życzliwych podpowiadaczy na słuchawce, którzy siedząc w swoich fotelach próbują przekonać ją do swoich racji. Po czwarte – i być może w tym wszystkim najważniejsze – w momencie prośby o analizę VAR zatrzymujemy zegar meczowy, który ponownie uruchamiamy dopiero w chwili wznowienia gry. Cztery zwyczajne, proste punkty, dzięki którym zwiększamy rolę trenerów (kwestia umiejętnego wykorzystania weryfikacji wideo stałaby się kolejnym istotnym elementem gry taktycznej), przywracamy należny prestiż sędziom, pokazując przy okazji, że jednak choć trochę wierzymy w ich kompetencje, a samym meczom oddajemy płynność, puls i temperaturę. Czy nie brzmi to wszystko nieco bardziej sensownie? Dla mnie z pewnością, ale całkowicie rozumiem, jeżeli ktoś ma w tej kwestii inne zdanie. Bo jak mawiał swego czasu czołowy polski polityk: prawdziwą sztuką jest pięknie się różnić.

Nie będę ukrywał, że na niespełna trzy miesiące przed mundialem w Australii i Nowej Zelandii poziom ekscytacji tym turniejem wynosi u mnie dwa w skali do dziesięciu. Pewnie w okolicach 1/8 finału (czyli de facto początku realnych zmagań) licznik podskoczy gdzieś w okolice czwórki, ale na więcej się nie nastawiam. Bo już przedłużane o trzydzieści minut starcia barażowe mniej więcej pokazały mi, czego mogę się tego lata spodziewać. Równocześnie czuję swego rodzaju dumę, że przed rozpoczęciem sezonu 2023 grające na szczeblu centralnym szwedzkie kluby kolejny już raz odrzuciły w demokratycznym głosowaniu propozycję wprowadzenia systemu VAR w krajowych rozgrywkach. Jasne, nie jestem naiwny i wiem, iż opór ten nie będzie trwał w nieskończoność. Bo skoro cały świat ewidentnie dryfuje w odwrotnym kierunku, to tworzenie precedensu nie będzie na dłuższą metę korzystne na przykład dla szwedzkich klubów grających w europejskich pucharach. Mając jednak to wszystko z tyłu głowy, gdzieś zostaje jednak ta satysfakcja, że to właśnie Szwecja pozostaje jedną z ostatnich stref wolnych od VAR na piłkarskiej mapie świata. I oby stan ten utrzymał się jak najdłużej …

Magia Hamano

FugJABAWYAY8ki9

Winning feeling! Hamano razy dwa i lider wraca do stolicy (Fot. Hammarby IF)

I jak tam nastroje po weekendowym, ligowym graniu? Oby lepsze niż w Skanii, bo przynajmniej dwa z trzech tamtejszych klubów rozpoczęły kampanię 2023 od przedziwnego pasma rozczarowań. W obliczu kryzysu w Malmö zdecydowali się postawić na terapię szokową, w Vittsjö natomiast wyżej od rewolucji ewidentnie cenią sobie ewolucję. Tyle tylko, że tym razem zdecydowanie lepsze efekty przyniosła terapia mocno inwazyjna, dzięki czemu mistrzynie z Rosengård wreszcie zapisały na swoim koncie premierowe zwycięstwo. Pierwszy od dawna głębszy oddech mogła wziąć zatem Therese Sjögran, a nowy trener Joel Kjetselberg zanotował całkiem sympatyczny debiut na poziomie Damallsvenskan. Cała ta sytuacja w jego przypadku zakończyła się chyba pokaźnym uderzeniem endorfin, gdyż na pomeczowej konferencji mogliśmy usłyszeć z jego ust mnóstwo ciekawych przemyśleń. A wśród nich na przykład te traktujące o tym, że czynnikiem niezbędnym do odnoszenia sukcesów w sporcie jest miłość. Szkoleniowiec Rosengård ani słowem nie wspomniał natomiast o słabości rywala, która tutaj pewną rolę jednak odegrała. Bo prawdą jest, że czasy, w których pozycja bramkarki stanowiła o sile Vittsjö, definitywnie należą już do przeszłości. Na domiar złego, na liście kontuzjowanych znalazły się liderka formacji defensywnej oraz czołowa zawodniczka drugiej linii, w wyniku czego po stronie aktywów trenerowi Kristianssonowi ostała się jedynie Charlotte Grant (nawiasem mówiąc, ona również nie dograła derbowego starcia do końca). A jedną solidną piłkarką nawet z tak niestabilnym Rosengård nijak nie powalczysz. Inna sprawa, że Fiona Brown przypomniała sobie jak to wiele lat temu kręciła się gdzieś w okolicach jedenastki sezonu, a w reprezentacji Szkocji była jedną z naprawdę czołowych postaci.

Szał radości w Norrköping, gdzie już chyba nikt nie wyobraża sobie scenariusza, w którym debiutancki sezon na poziomie pierwszej ligi miałby zakończyć się desperacką walką o utrzymanie. Tym razem na teren nieobliczalnego beniaminka zawitał stołeczny Djurgården i … w niespełna 120 sekund wyłapał dwie sztuki od dziewiętnastoletniej Wilmy Leidhammar. Dla napastniczki gospodyń gole te były o tyle istotne, że tydzień temu to właśnie jej pudło z rzutu karnego pozbawiło drużynę trenera Fredheima kompletu punktów w rywalizacji z Uppsalą. Tym razem o żadnej przykrej niespodziance mowy być nie mogło, a trzecie w sezonie zwycięstwo po przerwie przyklepała jedyna, niepowtarzalna i absolutnie niepodrabialna My Cato. Liderka zrobiła więc swoje, ale na słowa uznania zdecydowanie zasłużyła cała ofensywa z Norrköping, bo gdyby tylko celowniki gospodyń były tego dnia lepiej ustawione, to o wynik nie trzeba byłoby drżeć do ostatniego gwizdka. O dodatkowe emocje tradycyjnie postarały się jednak Sofia Hjern do spółki ze swoimi defensorkami, dwukrotnie pozwalając ambitnym zawodniczkom ze stolicy złapać kontakt. Pomimo niesłabnących wysiłków Bergström, Lindwall i Almqvist, na więcej gościń stać jednak nie było, ale – jak słusznie zauważyła ostatnia z wymienionych – jeśli śpisz przez pierwsze dziesięć minut meczu, to nie masz prawa liczyć na cokolwiek dobrego.

Zwycięstwo nad Djurgården sprawiło, że na jedną noc to rewelacyjny beniaminek zasiadł w fotelu przeznaczonym dla liderek Damallsvenskan, ale jeszcze przed pierwszym gwizdkiem poniedziałkowego hitu było całkowicie jasne, że jest to wyłącznie stan przejściowy. Na arenie w Linköping piłkarki trenera Jeglertza mierzyły się bowiem z Hammarby, a na szali – oprócz tradycyjnych trzech punktów – leżała między innymi pierwsza lokata w przejściowej tabeli dla jednej ze stron. Po dwóch kwadransach wydawało się, że bliżej realizacji zamierzonego celu są gospodynie, które zdecydowanie lepiej weszły w mecz i zasłużenie prowadziły po golu Cathinki Tandberg. Wtedy jednak Nellie Karlsson z Cajsą Andersson sprezentowały rywalkom ze Sztokholmu gratisową okazję na doprowadzenie do remisu, a że Matilda Vinberg takich prezentów marnować nie zwykła, to zabawa na arenie w Östergötland rozpoczęła się od nowa. I choć momenty lepszej gry miały obie ekipy, to przyjezdne okazały się tego dnia zdecydowanie bardziej precyzyjne, a dwa kapitalne strzały Maiki Hamano sprawiły, że komplet punktów pojechał wraz z zawodniczkami Bajen do stolicy. A największa gwiazda ubiegłorocznych młodzieżowych mistrzostw świata potwierdziła, że to, co pisaliśmy o niej tuż po ogłoszeniu zimowego transferu z INAC Kobe, nie było ani trochę przesadzone. Po stronie gospodyń z równie udanej strony zaprezentowała się natomiast jej rodaczka Yuka Momiki, ale z oczywistych powodów to młodsza z Japonek miała po ostatnim gwizdku Hanny Laajanen zdecydowanie więcej powodów do radości.

A co działo się na pozostałych arenach? Milla-Maj Majasaari pluła futbolówką, Evelyne Viens na przemian tańczyła i bawiła się z defensywą z Uppsali, a Piteå zachowało status niepokonanego zespołu pomimo tego, że w początkowej fazie meczu palcem pogroziła im Ida Bengtsson. W kolejnych minutach swoje zrobiły jednak Holm, Andersson oraz Imo, w wyniku czego widowisko na niemal pustym stadionie w stołecznej Brommie zakończyło się bez niespodzianki. Większych zaskoczeń nie odnotowaliśmy również w Hisingen, no może poza tym, że gole dla gospodyń znów strzelały piłkarki w pewnym sensie nieoczywiste. W mocno jednostronnym starciu z Kalmarem na listę strzelczyń wpisywały się bowiem kolejno Josefine Rybrink (uwaga: nie po stałym fragmencie!), super-rezerwowa Alexandra Hellekant, a także szesnastoletnia sensacja Felicia Schröder. Świadkami osobliwego widowiska byliśmy natomiast w Växjö, gdzie w kwietniowym deszczu większych chęci do biegania za okrągłą futbolówką nie zaobserwowaliśmy u żadnej ze stron. Toczony bez jakiejkolwiek dynamiki mecz rozstrzygnięcia się jednak doczekał, a wszystko za sprawą strzału w poprzeczkę Evelyn Ijeh i przytomnej dobitki Juliette Kemppi. W Småland mają zatem pierwsze w sezonie punkty, choć nie da się zaprzeczyć, że była to wygrana w wyjątkowo marnym stylu.


Komplet wyników:


Statystyki indywidualne:


Statystyki drużynowe:


Przejściowa tabela:

dam2

Koniec dynastii w Malmö?

larisey

Clarissa Larisey strzeliła pierwszego ligowego gola po przeprowadzce z Celtiku do Häcken (Fot. BK Häcken)

Wyczekiwaliśmy, wyczekiwaliśmy i się doczekaliśmy! Wiosenne granie na szwedzkich boiskach ligowych wróciło z pełną mocą i choć na przykład wokół LF Areny wciąż zalegają zaspy śniegu, to już w takim Örebro w niedzielne popołudnie przywitało nas całkiem przyjemne trzynaście stopni powyżej zera. Tyle tylko, że dla fanów futbolu z Närke okazało się to marnym pocieszeniem, gdyż słońce na Behrn Arenie świeciło tego dnia wyłącznie dla gości. Wynik 4-0 może być nieco mylący, gdyż aż takiej dominacji ze strony Kristianstad bynajmniej nie oglądaliśmy, ale podstawowa różnica polegała na tym, że podopieczne trenerki Gunnarsdottir wykreowane przez siebie okazje wykorzystywały niemal bezbłędnie, zaś gospodynie nijak nie mogły znaleźć sposobu na niemiecką bramkarkę KDFF Melinę Loeck. Informacja o niemal perfekcyjnej skuteczności piłkarek ze Skanii nie może jednak dziwić, gdy przypomnimy sobie, że w ataku Pomarańczowych biega sobie między innymi Kanadyjka Evelyne Viens, która poprzedni sezon zamknęła z cokolwiek imponującym bilansem 20 goli oraz 10 asyst. Hat-trick ustrzelony na murawie w Örebro pokazał, że mistrzyni olimpijska w Tokio także i w tym roku planuje się w naszej lidze trochę zabawić, a jeśli grupa wsparcia w osobach Alanen, Tindell i Eiriksdottir także stanie na wysokości zadania, to w Kristianstad mogą doczekać się czegoś naprawdę historycznego.

Pierwsze punkty w sezonie zgubił Linköping, który na trudnym terenie w Piteå musiał radzić sobie bez Olgi Ahtinen oraz Stiny Lennartsson. W oczy rzucała się jednak przede wszystkim nieobecność reprezentantki Finlandii, która w ostatnich dwunastu miesiącach nieprzerwanie pełniła rolę nieformalnej liderki drugiej linii LFC. I choć Momiki i Takarada jak zwykle imponowały walecznością, a dziewiętnastoletnia Cathinka Tandberg udowodniła, że nie boi się toczonych na sporej intensywności meczów walki, to można było odnieść wrażenie, że jednego elementu w zwycięskiej formule z Linköping tym razem zabrakło. W przeciwieństwie do szans na strzelenie zwycięskiego gola, gdyż te – szczególnie w samej końcówce – pojawiały się wręcz taśmowo. Na wysokości zadania stanęła jednak Samantha Murphy i … bardzo dobrze, gdyż gospodynie żadną miarą nie zasłużyły w tym starciu na porażkę. A mniej więcej do 80. minuty to one były zdecydowanie bliższe sięgnięcia po komplet punktów. W Norrbotten mogą żałować, że Hanna Andersson nie była precyzyjniejsza o kilkanaście centymetrów, choć na koniec dnia pięć punktów zdobytych na trzech kandydatach do tytułu to i tak całkiem przyzwoity dorobek.

Alarm w Rosengård! Zasłużony klub z Malmö zgubił punkty w trzecim kolejnym meczu, ale zdecydowanie większym problemem niż sam wynik była postawa trzynastokrotnych mistrzyń kraju. Nic więc dziwnego, że w niektórych mediach pojawiły się głosy o początku końca pewnej dynastii i nawet jeśli są one nieco przedwczesne, to pewnych faktów nie da się zwyczajnie zignorować. W stolicy Skanii na pewno dołożą wszelkich starań, aby ten prawdopodobnie najpoważniejszy od wielu lat kryzys możliwie szybko zażegnać, choć wiemy już, że misji tej nie podejmie się sztab pod wodzą trenerki Slegers. Jak w roli ratownika poradzi sobie Joel Kjetselberg, przed którym nieoczekiwanie otworzyła się właśnie być może życiowa szansa? Przekonamy się wkrótce. Problemom Rosengård poświęcimy rzecz jasna w najbliższym czasie nieco uwagi, ale w podsumowaniu kolejki wypada przede wszystkim oddać szacunek zwyciężczyniom. Bo nawet z zagubionym mistrzem nie wygrywa się łatwo, a zawodniczki Djurgården ewidentnie specjalizują się tej wiosny w takich psotach. Dwa tygodnie temu wracały z kompletem z Hisingen, teraz okazały się lepsze od  Rosengård, Tove Almqvist zagrała profesurę w środku pola, Alice Bergström jest prawdziwą rewelacją początku sezonu, a wracająca po serii poważnych urazów Hayley Dowd znów w najlepszy możliwy sposób łączy efektywność z efektownością. I jeśli składa się tak, że jesteś fanem Dumy Sztokholmu, to największym zmartwieniem może być aktualnie informacja o kontuzji kolana Hedvig Lindahl. Trzymajmy kciuki, aby nie potwierdziły się najgorsze przypuszczenia, gdyż one mogłyby się równać nawet przedwczesnemu końcowi kariery legendy szwedzkiej bramki.

Tempa nie zwalnia Hammarby, choć pewne zwycięstwo nad Växjö było dla celującego w dublet klubu z Södermalm jedynie formalnością. Zdecydowanie więcej emocji przyniosły nam starcia ekip bezpośrednio zaangażowanych w walkę o utrzymanie, ale żaden z nich nie mógł być tym razem w pełni usatysfakcjonowany. Punktami podzieliły się bowiem zarówno Kalmar z Brommą, jak i Uppsala z Norrköping, w wyniku czego żadna z drużyn nie powiększyła punktowego dorobku względem najpoważniejszych konkurentów. Indywidualnie ponownie błysnęła za to My Cato, która najwyraźniej podczas przerwy reprezentacyjnej naoglądała się powtórek gola Fridoliny Rolfö na Gamla Ullevi i postanowiła ten wyczyn skopiować. Efekt? Obejrzyjcie przynajmniej skrót meczu z Uppsali, a żałować na pewno nie będziecie! A skoro wspomnieliśmy już o potyczce dwóch beniaminków, to dla równowagi warto wyróżnić także niesamowitą Johannę Renmark. Bo nawet jeśli scenariusz, w którym Uppsala skutecznie ratuje pierwszoligowy byt niezmiennie znajduje się gdzieś w okolicach działu soccer fiction, to akurat ta zawodniczka z pewnością zagości w poważnej piłce na dłużej. Ciekawe tylko w jakich barwach przyjdzie jej kontynuować całkiem porządnie rozpoczętą karierę.


Komplet wyników:


Statystyki indywidualne:


Statystyki drużynowe:


Przejściowa tabela:

dam2