Oszukać przeznaczenie – odrodzenie (w) Piteå

piffcr

Lata płyną, a w Piteå wciąż ani trochę nie przejmują się eksperckimi analizami (Fot. Pär Bäckström)

Mniej więcej dekadę temu nazwaliśmy klub z Piteå kliniką złamanych karier, kilka lat później okazało się, że pod kołem podbiegunowym skutecznie potrafią nie tylko leczyć, ale i wygrywać, więc wydarzenia z sobotniego popołudnia teoretycznie nie powinny być dla nas aż takim zaskoczeniem. Drużyna prowadzona od wielu lat przez charyzmatycznego Stellana Carlssona, podobnie zresztą jak i sam szkoleniowiec, nie przestają jednak zadziwiać i nawet w coraz bardziej skomercjalizowanej, futbolowej rzeczywistości niezmiennie potrafią zaakcentować swoją obecność. A udaje im się to na tyle dobrze, że oto właśnie po raz pierwszy w historii klubu Piteå zameldowało się w wielkim finale Pucharu Szwecji. I to pomimo faktu, iż to gościnie z Malmö jeszcze przed upływem inauguracyjnego kwadransa prowadziły na zmrożonej murawie LF Areny różnicą dwóch goli, a na bramkę Samanthy Muprhy oddały tego dnia ponad dwadzieścia strzałów. Niemożliwe nie istnieje? Cóż, jeśli istnieje na świecie klub, który mógłby z czystym sumieniem przyjąć znany slogan pewnej niemieckiej, odzieżowej marki, to z całą pewnością ma on swoją siedzibę w Norrbotten. W miejscu, gdzie logika i chłodna analiza nadzwyczaj często nie znajdują w świecie realnym żadnego zastosowania.

Bo przecież pierwszy z półfinałów krajowego Pucharu bardzo długo odbywał się pod dyktando piłkarek ze Skanii, które zdawały się mieć boiskowe wydarzenia pod całkowitą kontrolą. I nie chodzi tu nawet o to, że Olivia Holdt dwukrotnie w odstępie zaledwie czterech minut umieszczała futbolówkę w siatce gospodyń, ale o niezwykle wysoką jakość i kulturę gry, którą to Momoko Tanikawa, Ria Öling, czy Sofie Bredgaard (że wymienimy tylko te najbardziej na tamten moment aktywne karty z talii trenera Kjetselberga) zdecydowanie wyróżniały się na tle rywalek z Piteå. Wystarczył jednak tylko jeden moment nieuwagi, aby dośrodkowanie Emmy Viklund z rzutu rożnego zamknęła na dalszym słupku Olivia Holm i przewaga trzynastokrotnych mistrzyń Szwecji stopniała do zaledwie jednego gola. Właśnie wtedy podopieczne trenera Carlssona sprawiały wrażenie zespołu, który mocno uwierzył w swoją szansę, ale osiągnięta w samej końcówce pierwszej połowy przewaga ostatecznie nie przyniosła im trafienia na wagę remisu. A po przerwie wszystko zdawało się wracać do niepisanej normy, gdyż ponownie to Rosengård niepodzielnie dyktował warunki i za sprawą Emilii Larsson nawet raz jeszcze podwyższył prowadzenie. Gola autorstwa byłej skrzydłowej Hammarby arbiter główna jednak ostatecznie nie uznała, a skoro gospodynie otrzymały od losu bilet powrotny do meczu, to ewidentnie postanowiły z nadarzającej się okazji skorzystać. Najpierw za sprawą jeszcze jednego stałego fragmentu gry, który tym razem rozegrały między sobą Maja Green oraz Josefin Johansson, następnie przy pomocy kapitalnych parad Samanthy Murphy, która w sobie tylko znany sposób sparowała na rzut rożny futbolówkę po niezwykle groźnym strzale Tanikawy i wreszcie dzięki przytomnie rozegranemu… wyrzutowi piłki z autu, gdyż to właśnie on stał się zaczątkiem akcji, która w ostatnich sekundach dogrywki przyniosła zawodniczkom z LF Areny decydujące trafienie. A żeby było jeszcze bardziej filmowo, to stało się ono udziałem pozyskanej tej zimy z Brommy Sagi Swedman, dla której wielu ekspertów nie znalazłoby miejsca nawet w szerokiej, meczowej kadrze. Trener Carlsson miał jednak na ten temat całkiem odmienne zdanie i choć logika raz jeszcze zdawała się jasno przeczyć jego wyborom, na koniec dnia ponownie to on się cieszył, a piłkarki z Malmö długo i intensywnie zastanawiały się, jak można było wypuścić z rąk tak wielką szansę. Bogatsi o pozyskaną na przestrzeni lat wiedzę podpowiadamy jednak, że w Piteå niemożliwe naprawdę nie istnieje i bez względu na wszystko przekonać się o tym zdąży jeszcze niejeden klub.

******

Jeśli pierwszy z półfinałów spokojnie moglibyśmy nazwać kolejnym rozdziałem odwiecznej rywalizacji piłkarskiej Północy z Południem, to drugi był przede wszystkim doskonałą okazją do rewanżu za ekscytujący trójmecz z udziałem Hammarby i Häcken. W poprzednim sezonie zarówno na gruncie ligowym, jak i w krajowym Pucharze, minimalnie lepsze okazały się sztokholmianki, ale większość obserwatorów tym razem faworytek upatrywała raczej w zmotywowanej fantastycznymi wynikami na europejskiej arenie drużynie z Hisingen. I to pomimo faktu, iż to zawodniczki Bajen otrzymały przywilej rozegrania półfinałowego starcia na swoim terenie, a nie trzeba chyba nikomu przypominać, że akurat w przypadku tego klubu jest to całkiem istotny aspekt, którego lekceważyć nijak nie powinniśmy.

Fanatyczna, zielono-biała publiczność ewidentnie dodawała swojej ukochanej drużynie skrzydeł, a piłkarki Hammarby sprawiały wrażenie tak bardzo zmotywowanych, jakby gra toczyła się o jeszcze wyższą stawkę niż awans do finału krajowego pucharu. Pierwsze dwa kwadranse to prawdziwy popis ekipy z Södermalm, a ataki napędzane przez doskonale usposobione norweskie skrzydła w osobach Julie Blakstad oraz Anny Jøsendal sprawiały wiele problemów defensywie, która nie tak dawno potrafiła zagrać na zero z tyłu w wyjazdowych bataliach z londyńską Chelsea i madryckim Realem. Na szczęście dla gościń, między słupkami ich bramki stała dziś wybornie dysponowana Jennifer Falk, która skutecznie interweniowała nawet wtedy, gdy trzeba było wykazać się kunsztem kojarzonym bardziej z piłką ręczną niż nożną. Stwierdzenie, że to właśnie kapitalne parady reprezentacyjnej golkiperki utrzymały Häcken w grze, nie jest zatem ani trochę przesadzone, ale gdy zawodniczki z Västergötland do głosu wreszcie doszły, to odpowiedziały nadzwyczaj konkretnie. I dla odmiany to sympatycy Hammarby głęboko oddychali z ulgą, gdy Felicii Schröder, a także Matildzie Nildén do pełni szczęścia zabrakło milimetrów, a sędzia Lovisa Johansson nie dostrzegła ewidentnego przewinienia na Annie Anvegård w polu karnym Bajen. Bezbramkowy remis oznaczał jednak konieczność rozegrania dogrywki, a w niej dość szybko doczekaliśmy się goli. Kwestia awansu niezmiennie pozostawała jednak sprawą otwartą, gdyż na trafienie autorstwa Smilli Vallotto po fenomenalnej akcji Vilde Hasund błyskawicznie odpowiedziała rezerwowa tego wieczora wahadłowa Häcken Katariina Kosola. I choć żadna ze stron nie próbowała nawet kalkulować, to na kolejne gole musieliśmy poczekać aż do konkursu rzutów karnych. Ten z kolei przedłużył się aż do serii numer dziesięć, w której to najpierw próbę nerwów bezbłędnie wytrzymała Clarissa Larisey, a następnie – ku rozpaczy obserwujących to wszystko z bliska fanów – fatalnie pomyliła się kapitanka Hammarby Alice Carlsson. I choć ta ostatnia mogła oczywiście liczyć na słowa wsparcia wiernych kibiców Bajen, to z awansu do decydującej rozgrywki cieszyli się w Hisingen. Radość ta była uzasadniona tym bardziej, że finał rozegrany zostanie na Bravida Arenie, a wszyscy sympatycy szwedzkiego futbolu doskonale wiedzą, co to oznacza.


Półfinały Pucharu Szwecji 2024:

Dziesiąty, ostatni przystanek

bdd

Tak prezentowała się wyjściowa jedenastka Häcken, która w czwartkowy wieczór wybiegła na murawę paryskiego Parc des Princes (Fot. Bildbyrån)

Każda podróż, nawet ta najbardziej ekscytująca, musi w pewnym momencie dobiec końca. Dla piłkarek wicemistrza Szwecji ostateczną destynacją stało się tym razem historyczne, paryskie Parc des Princes i choć dziesiąty rozdział niezapomnianej, pucharowej przygody okazał się jednocześnie tym zdecydowanie najmniej efektownym, to ów niezaprzeczalny fakt ani trochę nie zamazuje całej gamy wspaniałych, pozytywnych emocji, które właśnie za sprawą klubu z Hisingen były w minionym półroczu naszym udziałem. Jasne, troszkę żal, że nie udało się – wzorem chociażby innych sensacji tegorocznej kampanii – spuentować ćwierćfinałowego starcia golem strzelonym jednemu z największych potentatów europejskiego futbolu na jego terenie, ale artykułowanie akurat na tej podstawie zarzutów pod adresem podopiecznych trenera Linda byłoby zdecydowanie wielkim nietaktem. Bo ta jak najbardziej realna rzeczywistość przedstawia się tak, że oto po raz pierwszy w nowej erze Ligi Mistrzyń, szwedzki klub zaprezentował nam niesamowity rajd od eliminacji w niezwykle wymagającej ścieżce ligowej (tak, będziemy to do znudzenia podkreślać), aż po wiosenny ćwierćfinał, przywożąc po drodze bezcenne zdobycze z Enschede, Paryża, Londynu i Madrytu. To dzięki latającym niezwykle wysoko, a mierzącym chyba jeszcze wyżej Osom z Västergötland, jesienno-zimowe wieczory z europejskimi pucharami znów stały się niecierpliwie wyczekiwanymi przez całą, piłkarską społeczność terminami i chyba wszyscy zgodzimy się co do tego, iż była to niezwykle odświeżająca odmiana. A ponieważ statek z Hisingen właśnie dobił do swojego końcowego portu, to nie będzie chyba lepszego momentu na to, aby ten niewątpliwy sukces raz jeszcze docenić i nisko pokłonić się tym, którzy mieli w nim największy udział. Bo prawda jest taka, że nikt z nas nie jest w stanie przewidzieć, kiedy ponownie przyjdzie nam przeżywać wiosenne emocje w związku z występami któregokolwiek z przedstawicieli Damallsvenskan w wiosennej części najważniejszego z europejskich pucharów.

Jako się jednak rzekło, sam występ piłkarek z Hisingen na przedmieściach Paryża pozytywnie zapamiętany przez neutralnych fanów futbolu prawdopodobnie nie zostanie. Trudno powiedzieć, czy przyczyną była absencja zawieszonej za kartki Anny Anvegård, bardziej trafne rozczytanie pomysłów trenera Linda przez francuski sztab, czy może zwyczajnie akurat w tym momencie – bez dorabiania jakiejkolwiek teorii – po prostu trafił się wicemistrzyniom Szwecji ten mityczny, najsłabszy dzień, ale tym razem różnica piłkarskiej jakości między obiema ekipami widoczna była w zasadzie od pierwszego do ostatniego gwizdka angielskiej sędzi. Ofensywne próby w wykonaniu zawodniczek z Hisingen gospodynie neutralizowały zazwyczaj zanim w ogóle w pobliżu ich pola karnego zdążyło się zrobić niebezpiecznie i choć Häcken konsekwentnie i uparcie starał się grać swoją grę, to efektów nie przynosiło to żadnych. Trochę na siłę wyróżnić moglibyśmy sytuacyjny strzał z dystansu Johanny Fossdalsy (nota bene, jednego z największych odkryć fazy grupowej tegorocznej Ligi Mistrzyń), czy sprytnie rozegraną w trójkącie Kafaji – Schröder – Bergström klepkę zakończoną ostrym wstrzeleniem futbolówki z prawego skrzydła, ale dwie próby na dziewięćdziesiąt minut gry to jednak zdecydowanie zbyt mało. Pierwszy celny strzał gościnie ze Szwecji zapisały w statystykach dopiero w 88. minucie, drugi (i zarazem ostatni) – już w doliczonym czasie gry i w obu przypadkach bardziej przypominało to podanie do bramkarki rywalek niż realną próbę jej zaskoczenia. Trochę szkoda, gdyż nie kreując sytuacji trudno w futbolu marzyć o czymkolwiek, lecz z drugiej strony Häcken nie jest przecież jedynym zespołem, który w tej fazie sezonu został skutecznie rozbrojony i pozbawiony swoich największych atutów przez ewidentnie rozpędzone PSG.

Wicemistrzynie Francji nie ograniczały się oczywiście do rozbijania akcji rywalek, bo przez większą część spotkania to one narzucały boiskowym wydarzeniom odpowiedni z ich perspektywy rytm. PSG grał piłką, Häcken za nią biegał, a Nelhage, Rybrink, czy Luik ani na sekundę nie mogły stracić czujności i koncentracji, bo w starciu z niesamowicie eksplozywną, paryską ofensywą, mogło to nieść za sobą naprawdę opłakane konsekwencje. Tak stało się zresztą w 27. minucie, kiedy Geyoro i Katoto kilkoma dotknięciami futbolówki pozornie bez większego wysiłku rozmontowały szwedzkie zasieki obronne, a najlepsza napastniczka świata Tabitha Chawinga przymierzyła przy lewym słupku tak precyzyjnie, że dosłownie nie było tu czego zbierać. Skromne prowadzenie gospodyń utrzymało się aż do 70. minuty, kiedy to na strzał z dystansu zdecydowała się reprezentantka USA Korbin Albert i choć kopnięta przez nią futbolówka nabrała niekoniecznie przyjemnej dla bramkarki rotacji, to Jennifer Falk miała wystarczająco dużo czasu, aby w tej konkretnej sytuacji zachować się lepiej. Niestety, zabrakło zarówno korekty ustawienia, jak i nieco szybszej reakcji i w tym momencie stało się jasne, że ze stolicy Francji nie uda się przywieźć ani awansu (na co zanosiło się od dawna), ani nawet skromnego punkcika do klubowego rankingu. Inna sprawa, że oceniając cały mecz, Falk była akurat jedną z najlepiej dysponowanych zawodniczek wicemistrzyń Szwecji i trzeba oddać, że akurat reprezentacyjna golkiperka – po zdecydowanie słabszym okresie na boiskach ligowych – europejską kampanię zapisze jednoznacznie po stronie plusów. Wracając jednak do chronologii wydarzeń, PSG ukłuł raz jeszcze i ponownie w rolach głównych wystąpić postanowiły najjaśniej świecące gwiazdy francuskiego giganta. Dośrodkowała niezmordowana Karchaoui, w szesnastce w charakterystyczny dla siebie sposób odnalazła się Katoto i to ona – ku uciesze licznie zebranych na trybunach Parc des Princes fanów – ustaliła wynik spotkania na 3-0. Co do kibiców gospodyń, to nie jest bynajmniej wiedzą tajemną, że prezentowany przez nich nieco fanatyczny styl od lat wzbudza sporo kontrowersji, o czym zresztą sami mogliśmy się wczoraj wieczorem przekonać. Piłkarki Häcken już na rozgrzewce przywitał bowiem przeciągły gwizd, a gra w takich okolicznościach przyrody zdecydowanie nie jest przyjemnością dla żadnej z drużyn przyjezdnych. I może to nawet lepiej, że na koniec pucharowej sagi zawodniczki z Västergötland miały okazję przekonać się o tym na własnej skórze, bo szczególnie dla debiutantek pokroju Alice Bergström czy Matildy Nildén może być to niezwykle cenne doświadczenie na przyszłość. A ta rysuje się w Hisingen w całkiem ciekawych barwach, choć już w niedzielę trzeba będzie skoncentrować się na kolejny mecz, paradoksalnie z perspektywy klubu jeszcze ważniejszy niż ten czwartkowy. Przygotowania do niego z pewnością nie ułatwi uraz Moniki Jusu Bah, ale w Häcken wielokrotnie udowadniali, że akurat tam problemy niepostrzeżenie zamieniają się w wyzwania. A z tymi ostatnimi Osy z zachodniego wybrzeża potrafią radzić sobie doprawdy wybornie.

psgbkh

A krąg życia niech trwa

april1

Czeka Anglia, czeka Francja, czeka walka o bilety na szwajcarskie EURO. Choć za mniej więcej 24 godziny oczy większości przedstawicieli szwedzkiej społeczności piłkarskiej skierowane będą na kolejny występ niesamowitej ekipy z Hisingen na wielkiej, europejskiej scenie, to dosłownie kilka dni później z trybu klubowego płynnie przejdziemy w ten reprezentacyjny. A zadanie tym razem będzie o tyle ułatwione, że w obu przypadkach towarzyszyć nam będą klimaty francuskie i w obu to nasze przeciwniczki przystąpią do boju w roli jeśli nie zdecydowanych, to przynajmniej łatwych do wskazania faworytek. Co więcej, kwietniowe okienko na kadrę ułożyło się tak interesująco, że podopieczne Petera Gerhardssona zmierzą się w nim nie tylko z trzecią, ale również z drugą drużyną aktualnego rankingu FIFA. I nie trzeba chyba dodawać, że na londyńskim Wembley tym bardziej przypadnie im w udziale pozycja underdoga, która jednak jak wiadomo czasami potrafi okazać się nie przekleństwem, lecz wybawieniem.

Młodsi kibice z pewnością nie pamiętają, aby na poziomie eliminacji wielkiego turnieju reprezentacja Szwecji rozgrywała dwumecz, w którym tak naprawdę nic nie musi, za to wiele może. A nawet ci nieco starsi mogą mieć ze wskazaniem takiej sytuacji niemały kłopot. Nowy format rozgrywek, w połączeniu z mało fartownym losowaniem oraz delikatnym przemeblowaniem na futbolowej mapie Europy sprawił jednak, że oto wiosną A.D. 2024 obudziliśmy się właśnie w takiej, nieznanej nam dotąd rzeczywistości. I wbrew pozorom wcale nie jest ona aż tak upiorna, jak mogłoby się na pozór wydawać. Po pierwsze, przynajmniej trzy (a może nawet i dwa) zdobyte w kwietniu punkty, poparte dodatkowo solidną, boiskową postawą, mogą okazać się czymś na kształt mitu założycielskiego tej drużyny, która wprawdzie w tym konkretnie składzie osobowym długiej i szczęśliwej przyszłości raczej przed sobą nie ma, ale coś na tu i teraz zbudować jak najbardziej jest w stanie. Po drugie, nawet jeśli – tfu, tfu – w tej fazie rywalizacji podwinie nam się noga, to prawdziwy finał o być albo nie być w szerokiej, europejskiej czołówce rozegramy późną jesienią i dopiero ewentualna porażka w nim będzie niosła za sobą realne i niezwykle bolesne konsekwencje. Margines błędu wciąż zatem istnieje, chociaż dla dobra nas wszystkich lepiej byłoby go drastycznie nie zwężać, a kibicom, których tej kadrze akurat nie brakuje, odpłacić za często bezwarunkowe wsparcie ambicją, determinacją i wolą walki. Bo prawdziwe problemy zaczną się dokładnie wtedy, kiedy i na tych płaszczyznach wszystko przestanie się nam zgadzać.

Gerhardsson powołał do boju wszystkie doświadczone rekonwalescentki (no, oczywiście spośród tych znajdujących się obecnie w stanie pozwalającym na kopanie piłki) i trzeba mu oddać, że jest pod tym względem w swoich działaniach nadzwyczaj konsekwentny. Takie jednak jego selekcjonerskie prawo, a w związku z nim nie dziwmy się również temu, że w kadrze znalazło się miejsce dla grającej mało efektowne ogony w rozgrywającym najsłabszy sezon od dekady Milanie Kosovare Asllani, a zabrakło go dla zawodniczek znajdującym się od wielu tygodni w zdecydowanie mocniejszym uderzeniu. I to reprezentujących na co dzień barwy albo tej samej ekipy z Mediolanu, albo zespołów rywalizujących w grupie mistrzowskiej tej samej, włoskiej Serie A. Czy jednak taka decyzja powinna nas dziwić, skoro Kosse prawdopodobnie dziewięć spośród swoich dziesięciu najlepszych spotkań w karierze rozegrała właśnie pod wodzą Gerhardssona? A skoro tak, to może albo na Wembley, albo na Gamla Ullevi, ten zgrany i sprawdzony wariant znów zadziała? Tak bardzo pragnęlibyśmy takiego właśnie scenariusza i nie jest on bynajmniej jakoś wielce nieprawdopodobny, bo skoro Piteå mogło zdobyć mistrzostwo Damallsvenskan, a Häcken zameldować się w ćwierćfinale Ligi Mistrzyń, to obrazek z Rolfö, Asllani i Kaneryd uciszającymi słynną świątynię angielskich Lwic wygląda niemal jak ani trochę niewyretuszowany element rzeczywistości. A jeśli tak, to oto dochodzimy do punktu, w którym trzeba przejść do często przywoływanej w naszej dyscyplinie formułki, że oto na nieco ponad tydzień przed godziną pierwszej, eliminacyjnej próby wiemy dokładnie tyle, że nie wiemy nic. No, może poza faktem, że tym razem wyjątkowo to nie my będziemy musieli tłumaczyć się ze zbyt mało efektownych zwycięstw. I chyba wszyscy jednogłośnie przyznamy, że w tych ogólnie średnio wesołych czasach, jest to niewątpliwie przyjemny efekt uboczny. A jeśli nie przyjemny, to na pewno wygodny, ponieważ – jako się rzekło – wygrać możemy sporo. Nie zmarnujmy więc tej okazji, bo na musiku i tak jeszcze zdążymy swoje zagrać w czerwcu oraz (oby nie) na przełomie listopada i grudnia. Póki co wciąż mamy jednak przedwiośnie i gorąco wierzymy, że nie tylko metaforycznie tchnie ono nowe życie także w cykl funkcjonowania tej kadry. Eliminacyjne granie czas zacząć, a krąg życia niech trwa!

april2

Tak miało być

bajen

Norweskie Hammarby zaprezentowało się naprawdę obiecująco podczas przedsezonowej próby generalnej (Fot. Aftonbladet)

Przed tygodniem wspominaliśmy, że jedynym realnym pytaniem przed zakończeniem zasadniczej fazy pucharowych zmagań jest kwestia zwycięstwa w drugiej grupie południowej, choć korespondencyjną rywalizację ekip z Malmö oraz Linköping trudno było nazwać sprawiedliwą ze względu na terminarz. Ten ostatni w sposób jednoznaczny premiował bowiem drużynę prowadzoną przez szalejącego przy ławce rezerwowych Joela Kjetselberga, bo to właśnie jego Rosengård w ostatni weekend rywalizacji podejmował na własnym stadionie trzecioligowca z Göteborga. Najbardziej utytułowany szwedzki klub z prezentu oczywiście skwapliwie skorzystał, a zawodniczki ze Skanii nogę z gazu zdjęły dopiero na początku drugiej połowy, tuż po strzeleniu trzynastego tego popołudnia gola. Gdyby była konieczność, pewnie bez większego wysiłku dobiłyby i do dwudziestki, ale na ich szczęście aż tak nie trzeba było swojej absolutnej supremacji na murawie akcentować. Paradoksalnie, bezbramkowy remis w równolegle rozgrywanym starciu w Åtvidabergu może okazać się dla fanów z Östergötland swego rodzaju wybawieniem, bo gdyby Ella Lundin i Cathinka Tandberg ostatecznie trafiały do siatki Vittsjö zamiast ostrzeliwać jej obramowanie, to dyskusjom i w pewnym sensie zrozumiałym żalom w obozie LFC mogłoby nie być końca. A tak, to przynajmniej w teorii wszystko nam się zgadza, bo dalej idzie klub, który po prostu wywalczył w grupie najwięcej punktów. Idea fair play zatem nie ucierpiała, w przeciwieństwie jednakże do poziomu emocji i pucharowej dramaturgii.

Tej ostatniej zabrakło także w pozostałych grupach, gdzie promocję do półfinału przyklepały kolejno Piteå (3-0 z Brommą), Hammarby (5-2 z Örebro) oraz Häcken (7-2 z Kristianstad). Dość nieoczekiwanie, całkiem ciekawe i pełne zwrotów akcji okazały się natomiast rozegrane na neutralnym Grimsta Idrottsplats derby Sztokholmu, ale śledzenie i odbiór rywalizacji zawodniczek Djurgården i AIK psuł nieco fakt, że de facto była to gierka w stu procentach towarzyska, w której wygrać czy przegrać nie dało się absolutnie nic. I tak pół-żartem można nawet stwierdzić, że zwycięzców i pokonanych rzeczywiście tego dnia nie było, bo po ostatnim gwizdku na tablicy wyników widniał polubowny remis 2-2 i właśnie takim akcentem dla obu tych ekip zakończyła się przygoda z tegoroczną edycją Pucharu Szwecji. Wciąż trwa ona jednak dla kwartetu faworytów, którzy to jeszcze w tym miesiącu rozstrzygną między sobą, kto dostąpi zaszczytu wystąpienia w zaplanowanym na 1. maja finale. Najciekawszy na papierze scenariusz to chyba kolejny akord odwiecznej batalii Północy z Południem (Piteå vs Rosengård), a także okazja do rewanżu za dwa epickie, ubiegłoroczne boje o najwyższą stawkę (Häcken vs Hammarby). Jeszcze przed losowaniem szanse na właśnie taki układ wynoszą aż pięćdziesiąt procent, choć bez względu na ostateczny kształt półfinałowej drabinki, sportowych emocji na tym etapie zmagań zabraknąć nam już nie powinno. Szkoda jednak, że prawdziwe granie zaczyna się tak naprawdę dopiero teraz i obejmuje w zasadzie trzy mecze. Ale skoro nijak nie jesteśmy władni tego zmienić, to cieszmy się tym, co mamy, wszak już za moment znów zrobi się w naszej piłce klubowej naprawdę ciekawie.

Marcowe granie to także okazja do tego, aby przyjrzeć się potencjalnym gwiazdom oraz odkryciom nadchodzącej rundy wiosennej i na szczycie pierwszej z list niewątpliwie powinno znaleźć się nazwisko pozyskanej zimą przez Rosengård Japonki Momoko Tanikawy. Pochodząca z prefektury Aichi osiemnastolatka w każdym z trzech spotkań ekipy ze Skanii byłaby kandydatką numer jeden do odebrania nagrody MVP i wydaje się, że to właśnie jej postawa może okazać się kluczem w drodze po ewentualny czternasty tytuł mistrzyń Szwecji dla FCR. Indywidualnie błyszczała także Hlin Eiriksdottir z Kristianstad, ale o ile do jej popisów zdążyliśmy się już w jakimś stopniu przyzwyczaić, o tyle jej klubowa i reprezentacyjna koleżanka Katla Tryggvadottir (rocznik -05) dopiero się szerszej publiczności przedstawia i robi to w iście imponującym stylu. Zdecydowanie powyżej oczekiwań spisywał się ofensywny tercet Växjö, a Larkin Russell, Elin Nilsson i nieformalna liderka tej formacji Dessislava Dupuy (Bułgarka z amerykańskim rodowodem) dają nadzieje, że oto w Småland może istnieć życie po Evelyn Ijeh, która swoją drogą coraz odważniej poczyna sobie w Mediolanie. Wracając na krajowe podwórko, malutki, lecz w pełni zasłużony plusik stawiamy także przy nazwisku Olivii Ländin Sjöblom z Djurgården, która niespodziewanie trochę nawet dla samej siebie, stała się na ten moment napastniczką numer jeden w talii trenera Fernandeza. W tej radosnej wyliczance nie pojawiły się póki co zawodniczki reprezentujące na co dzień elitarny tandem Hammarby – Häcken, ale stało się tak tylko i wyłącznie dlatego, że właśnie im przypada w udziale wyróżnienie zespołowe. Choć oczywiście indywidualne popisy norweskiej grupy do zadań specjalnych w składzie Julie Blakstad, Anna Jøsendal, czy wreszcie niemal perfekcyjna w derbach przeciwko AIK Vilde Hasund, uwadze czujnych obserwatorów zdecydowanie nie umknęły.


Tabele grup Pucharu Szwecji:

Häcken znów dał radę!

bbb

Królowe rzeczywiście wróciły w wielkim stylu! Vangsgaard do Chawingi i PSG zwycięża 2-1 (Fot. Aftonbladet)

Czasami zdarza się, że tytuł przedmeczowej zapowiedzi okaże się w jakimś sensie proroczy. I dokładnie z taką sytuacją mieliśmy do czynienia w czwartkowy wieczór na wypełnionej do ostatniego miejsca Bravida Arenie. Byłe królowe strzelczyń Damallsvenskan miały raz jeszcze udowodnić swoją nieprzeciętną, sportową klasę na szwedzkiej ziemi i to właśnie Amalie Vangsgaard do spółki z Tabithą Chawingą wykończyły akcję, która – jak się miało za chwilę okazać – przesądziła o skromnym zwycięstwie piłkarek Paris SG na stadionie w Hisingen. Wprowadzona na plac gry dosłownie kilkadziesiąt sekund wcześniej reprezentantka Danii dośrodkowała spod linii końcowej, a pochodząca z Malawi snajperka ustawiła się w szesnastce gospodyń tak idealnie, że sytuacyjnie wybita futbolówka spadła wprost pod jej nogi. I już w zasadzie w tym momencie nieszczęście było gotowe, bo Chawinga takich okazji zwyczajnie marnować nie zwykła. I o ile dwadzieścia minut wcześniej miejscowym piłkarkom w sukurs przyszła jeszcze chorągiewka sędzi liniowej, tak tym razem o żadnym cudownym ocaleniu przez siły zewnętrzne mowy być nie mogło. Paryżanki po raz drugi tego dnia wysforowały się na jednobramkowe prowadzenie, lecz tym razem przypilnowały go aż do końcowego gwizdka.

Suchy rezultat nie daje może wielu powodów do radości, ale musimy jasno powiedzieć, że zawodniczki z Hisingen po raz dziewiąty w obecnej edycji Ligi Mistrzyń zawodu swoim sympatykom zdecydowanie nie przyniosły. To znaczy, jeżeli oczywiście przymkniemy oko na pierwsze 35 minut dzisiejszego starcia, w których to gospodynie może próbowały być jak osy, ale ewidentnie brakowało im żądeł, w efekcie czego w tej fazie meczu ograniczyły się wyłącznie do dwóch anemicznych i na dodatek mocno niecelnych prób z dystansu. Gościnie z Paryża również nie rozpoczęły zresztą ćwierćfinałowej potyczki z jakimś przesadnym animuszem, ale to one zdecydowanie szybciej uspokoiły grę i na kilka minut skutecznie przeniosły ją w okolice pola karnego Jennifer Falk. Taka strategia okazała się jak najbardziej opłacalna, gdyż okres wyraźnej przewagi udało się wicemistrzyniom Francji przypieczętować golem po stałym fragmencie gry. Defensorki Häcken mocno skupiły się na ścisłym kryciu Tabithy Chawingi, ale napastniczka z Malawi celny strzał i tak oddała, a nieco szczęśliwej dobitki Amerykanki Eve Gaetino zatrzymać nie zdołała już ani Falk, ani żadna z jej koleżanek z pola. Środkowa faza pierwszej połowy mogła sugerować, że oto przed sympatykami klubu z Hisingen naprawdę ciężki czas, bo hasająca na lewej flance Sakina Karchaoui zdawała się rozpędzać z każdą upływającą sekundą, Korbin Albert udowadniała, że nieprzypadkowo stała się zawodniczką podstawowej jedenastki reprezentacji USA, a Chawinga… po prostu była sobą, co nigdy nie jest pozytywną informacją z perspektywy defensywy rywalek. Oczekiwanego one-way-traffic w wykonaniu PSG koniec końców się jednak nie doczekaliśmy, a jeszcze przed przerwą bilet powrotny do meczu nieoczekiwanie wręczyła podopiecznym Maka Linda Thiniba Samoura.

Stoperka z Paryża nieprzepisowo zaatakowała w obrębie własnego pola karnego Annę Anvegård, duńska sędzia wskazała na jedenasty metr, a Rosa Kafaji na raty wyrównała stan rywalizacji. Możemy oczywiście żartować, że gol z gry zdecydowanie lepiej prezentuje się w piłkarskim CV niż trafienie z karnego, ale mówiąc zupełnie poważnie, trzeba koniecznie pochwalić byłą piłkarkę stołecznego AIK za to, że w tak ważnym momencie to ona zachowała na murawie Bravida Areny najwięcej zimnej krwi. A przecież nie było to jedyne tego dnia udane zagranie wielkiej nieobecnej ubiegłorocznego mundialu, która raz jeszcze pokazała się na dużej, europejskiej scenie od tej zdecydowanie lepszej strony. To właśnie Kafaji strzelała na paryską bramkę w samej końcówce, gdy trzeba było podjąć błyskawiczną decyzję po ofiarnym przechwycie Felicii Schröder. Najskuteczniejsza piłkarka Häcken absolutnie wszystko zrobiła zgodnie z piłkarskim podręcznikiem, ale z jej nieprzyjemnym strzałem bez zarzutu poradziła sobie bramkarka wicemistrzyń Francji, parując go na rzut rożny. Do siatki gościń futbolówki nie potrafiła skierować także Clarissa Larisey, choć pozyskana ze szkockiego Celtiku Kanadyjka zadanie miała o tyle utrudnione, że uderzać musiała niemal z zerowego kąta, a do pełni szczęścia i tak zabrakło jej niewiele. Na przestrzeni dziewięćdziesięciu minut czystych sytuacji nie było może wiele, ale mając na uwadze wszelkie realia, zespół z Västergötland w ofensywie po prostu zagrał swoje,

Jeżeli ktoś oczekiwał, że Häcken zdominuje dziś na boisku rywalki z Paryża, to czwartkowy wieczór najpewniej okazał się dla takiej osoby pasmem frustracji i rozczarowań. Jeśli jednak podczas pierwszej (i oby nie ostatniej!) w nowej erze Ligi Mistrzyń ćwierćfinałowej potyczki z udziałem szwedzkiego klubu chcieliśmy zobaczyć walkę, determinację, czy wreszcie dopracowane niemal do perfekcji podczas kilkutygodniowych przygotowań schematy, to dostaliśmy chyba nawet więcej niż w teorii można było się spodziewać. Tak, początek był zdecydowanie niemrawy, a gospodynie niezwykle długo w ogóle wchodziły w meczowy rytm. Kiedy już jednak udało im się go złapać, to jak najbardziej mogliśmy wraz z żywo reagującą na boiskowe wydarzenia publicznością oklaskiwać kolejne kapitalne zagrania Fossdalsy, Schröder, czy Curmark, które w bezpośredniej konfrontacji z największymi gwiazdami światowej piłki nie tyle nie pękły, co jeszcze momentami potrafiły narzucić im własną narrację. Jasne, możemy w tej chwili wziąć flamaster i za jego pomocą uwypuklić błędy w kryciu przy golu na 0-1, możemy zaakcentować, jak to Karchaoui kilka razy udanie zakręciła Kosolą, a po drugiej stronie boiska Le Guilly oraz Vangsgaard uczyniły to samo z Wijk, możemy wreszcie zastanawiać się dlaczego Chawinga miała w szesnastce ekipy z Hisingen tyle swobody, choć po prawdzie gdyby wybijana przez defensywę Häcken piłka poleciała kilkanaście centymetrów wyżej/dalej, to szybko zapomnielibyśmy o całym zamieszaniu. Prawda jest jednak taka, że gdyby z futbolu wyeliminować błędy, to większość spotkań kończyłaby się bezbramkowym remisem, a akurat dziś – w przeciwieństwie na przykład do domowej potyczki z Paris FC – gospodynie zagrały na zdecydowanie wyższym poziomie dyscypliny, a liczbę kiksów i niewymuszonych błędów zredukowały do minimum. Różnica jest jednak taka, że w styczniu Mateo czy Ribadeira nie potrafiły z najbliższej odległości skierować piłki do pustej bramki, a teraz Chawinga nie miała z tym najmniejszego problemu. I to głównie dzięki temu PSG wyjeżdża ze Szwecji z zaliczką jednego gola, choć w samej końcówce wicemistrzynie Francji musiały uciekać się na Bravida Arenie nawet do gry na czas. I już tylko ten jeden fakt podkreśla chyba dobitnie, że Häcken raz jeszcze w starciu z potentatem ze ścisłego topu dał radę. A pamiętajmy, że to jeszcze nie koniec, ciąg dalszy nastąpi za niewiele ponad tydzień…

bkhpsg

Powrót królowych

1

Tabitha Chawinga i Amalie Vangsgaard ponownie będą miały okazję przypomnieć się szwedzkim kibicom (Fot. psg.fr)

W ostatnich ośmiu latach jedynie dwukrotnie królowa strzelczyń Damallsvenskan mogła pochwalić się dorobkiem przynajmniej dwudziestu goli w sezonie. Co więcej, ta niełatwa jak widać sztuka udała się zawodniczkom reprezentującym kluby niezaangażowane wówczas w mistrzowski wyścig, co zdecydowanie czyni ich wyczyn jeszcze bardziej wyjątkowym. Tę statystykę wspominamy dziś nieprzypadkowo, a okazją nie jest bynajmniej zbliżająca się wielkimi krokami inauguracja ligowych rozgrywek. Tak się bowiem ciekawie składa, że już za mniej więcej 24 godziny zarówno Tabitha Chawinga (ex-Kvarnsveden), jak i Amalie Vangsgaard (ex-Linköping) ponownie będą miały sposobność, aby sobie na szwedzkiej ziemi postrzelać. A ich ewentualne gole mogą mieć tym razem niebagatelną, sięgającą półfinału piłkarskiej Ligi Mistrzyń wartość, gdyż to właśnie o tak wielką stawkę ich obecny klub (PSG) zagra jutro na Bravida Arenie z jedną z największych rewelacji tegorocznej edycji europejskich pucharów – BK Häcken.

Tak, szwedzka piłka klubowa przeżywała swego czasu prawdziwą, złotą erę. Swoje lata świetności miał przecież Jitex Möldnal, a nieco później chwile niezapomnianych, sportowych uniesień stały się dziełem Umeå, czyli miasteczka z odległej Północy, które właśnie dzięki lokalnej drużynie oraz występującej w jej barwach piłkarkom w ogóle zaistniało w świadomości kibiców z wielu odległych od koła podbiegunowego zakątkach globu. Nieco młodsi fani pamiętać mogą natomiast kolejne udane lub wręcz przeciwnie próby zawojowania futbolowej Europy przez Rosengård, czy wreszcie projekt stworzenia swoistej drużyny marzeń w podsztokholmskim Tyresö, który trwał wprawdzie niezwykle krótko, ale emocje wzbudzał na tyle gorące i niejednoznaczne, że w pamięci pozostanie już chyba na zawsze. Te wszystkie wydarzenia są jednak rzecz jasna częścią mniej lub bardziej odległej przeszłości i choć jak najbardziej mamy prawo się nią szczycić, to z drugiej strony mocno nierozsądne byłoby się w niej zatracać. Szczególnie, że świat, a co za tym idzie także i nasza ukochana dyscyplina sportu, w ostatnich latach przeszły tak znaczącą transformację, że obrazki z dni największej chwały klubu z Västerbotten sprawiają wrażenie wyjętych z zupełnie innej, zapomnianej już rzeczywistości. W kalendarzu zamknęło się to wszystko w niespełna dwóch dekadach, lecz okazały się one na tyle intensywne, że oto dotarliśmy do punktu, w którym piłkarska Liga Mistrzyń stała się niezwykle istotnym elementem wielkiego biznesu, a przy najważniejszym stole siedzą delegacje nie z Umeå, Hjørring, czy Duisburga, lecz Londynu, Paryża, Lyonu, Barcelony, Madrytu, czy Monachium.

No i Hisingen. Element do tego zbioru pozornie kompletnie niepasujący, ale wicemistrzynie Szwecji miały na siebie idealnie skrojony pod aktualne możliwości pomysł, następnie konsekwentnie go realizowały, a ponieważ na boisku okazały się skuteczniejsze od rywalek z największych, europejskich metropolii, to im przypadnie w udziale zaszczyt gry o półfinał Ligi Mistrzyń. I choć na papierze jest to osiągnięcie niewątpliwie mniej spektakularne od historycznych rajdów Umeå, czy Tyresö, to w moim prywatnym rankingu szwedzkich pucharowiczek, to właśnie Häcken z sezonu 2023-24 zajmuje zaszczytne i absolutnie niezagrożone pierwsze miejsce. I to bez względu na to, jak zakończy się czekająca nas już za chwilę konfrontacja z jeszcze jednym francuskim gigantem. W obecnych realiach dotarcie przedstawiciela Damallsvenskan do tej fazy rozgrywek jawi się wręcz niczym zdobycie jednego z ośmiotysięczników, a jego wartość dodatkowo podbija fakt, iż podopieczne libańskiego szkoleniowca Maka Linda od pierwszego kwalifikacyjnego dwumeczu przystępowały do rywalizacji w roli underdoga. Tymczasem drużyna, która miała efektownie wyłożyć się na pierwszym płotku, dzielnie przetrwała na placu boju całą jesień, zimę, doczekała na nim do wiosny i wciąż nie brak jej marzeń, celów i ambicji. Tak, ta historia jest naprawdę inspirująca i nie mam ani krzty wątpliwości, że po wielu latach o tym właśnie zespole – zupełnie jak o mistrzowskim składzie Piteå z sezonu 2018 – powstanie w Szwecji (a być może i poza jej granicami) przynajmniej kilka dokumentalnych filmów. A czy ostatnia ich część napisze się właśnie w drugiej połowie marca, a paryski Parc des Princes okaże się dla nieustraszonych Os z Hisingen stacją docelową? Dokładnie tak podpowiada logika, a wspomniane Chawinga oraz Vangsgaard, przy wsparciu koleżanek pokroju Katoto, Geyoro, Albert, Karchaoui, Groenen, czy Baltimore niewątpliwie dołożą wszelkich starań, aby tę piękną bajkę definitywnie zakończyć. Karty mają mocne, a formę jeszcze lepszą, bo w obecnym roku kalendarzowym PSG meczu jeszcze nie przegrał, choć po drodze rywalizował między innymi z Lyonem i Bayernem. Co więcej, w miniony weekend podopieczne trenera Precheura rozbiły w drobny pył solidne przecież Saint-Ètienne, wysyłając tym samym jasny sygnał, że o żadnej miękkiej grze z ich strony mowy być nie może. A my patrzymy na to wszystko z podziwem, bijemy zasłużone brawa, a potem przypominamy sobie, jak kilka miesięcy temu Twente w przededniu rywalizacji z Häcken kompletnie zdemolowało Ajax w finale Superpucharu Holandii. Wtedy tez podziwialiśmy, czuliśmy respekt, a na koniec ze łzami wzruszenia w oczach patrzyliśmy na taniec radości w wykonaniu piłkarek w charakterystycznych, żółto-czarnych trykotach. Podobny scenariusz przeżywaliśmy później w grudniu, a następnie w styczniu. Że niby nic cztery razy się nie zdarza? Być może, lecz o tym niech już zdecyduje boisko…

Dobrej zabawy i cudownej, pucharowej wiosny!