Jedziemy dalej

1_0malet

Miłe dobrego początki – Magdalena Eriksson strzela na 1-0 (Fot. Bildbyrån)

Bliskie prawdy będzie stwierdzenie, że Asako Takakura nie miała jak dotąd miłych wspomnień z rywalizacji z reprezentacją Szwecji. Jako piłkarka uczestniczyła w pamiętnym, przegranym przez Azjatki w stosunku 0-8 meczu na Mistrzostwach Świata 1991, a na początku selekcjonerskiej przygody zaliczyła porażkę 0-3 w towarzyskim starciu na Guldfågeln Arenie w Kalmarze. Te wyniki nie miały jednak absolutnie żadnego znaczenia w kontekście dzisiejszego meczu, który dla całej piłkarskiej Japonii miał zdecydowanie większe znaczenie niż obie wspomniane tu potyczki razem wzięte. Nie było bowiem wielką tajemnicą, że gospodynie tegorocznych Igrzysk celowały przynajmniej w awans do strefy medalowej na domowym turnieju i choć faza grupowa nie była w ich wykonaniu przesadnie imponująca, to akurat na takich imprezach nie należy przykładać do tego zbyt wielkiej wagi. Na etapie ćwierćfinałów rywalizacja rozpoczyna się bowiem od nowa, z czego obie wybiegające dziś na murawę stadionu w Saitamie ekipy doskonale zdawały sobie sprawę.

W futbolu jak wiadomo chodzi o to, aby mieć korzystny wynik po dziewięćdziesięciu (lub ewentualnie stu dwudziestu) minutach, ale kadra Petera Gerhardssona raz po raz udowadnia nam, że początek spotkania nierzadko bywa równie kluczowy, co jego końcówka. Nie inaczej było podczas dzisiejszego ćwierćfinału, w którym pierwsze minuty należały zdecydowanie do reprezentantek Szwecji. Japonki, zupełnie jak przed tygodniem Amerykanki, nie potrafiły znaleźć skutecznej odpowiedzi na agresywny, wysoki pressing, dzięki czemu gra w tej fazie meczu toczyła się przede wszystkim na ich połowie. A skoro tak, to prędzej czy później mogliśmy spodziewać się stałych fragmentów gry i jeden z nich – cóż za niespodzianka – kolejny raz przyniósł nam powodzenie. Tym razem gol nie padł bezpośrednio po dośrodkowaniu Kosovare Asllani z narożnika boiska, ale wybita przez Japonki futbolówka po chwili znalazła się pod nogami Fridoliny Rolfö, która z kolei bezbłędnie dorzuciła ją na głowę Magdaleny Eriksson, a pozbawiona odpowiedniego krycia kapitanka Chelsea miała mnóstwo czasu, aby idealnie złożyć się do strzału. Szybko strzelony gol nie oznaczał jednak końca emocji, gdyż Japonki absolutnie nie zamierzały żegnać się z turniejem bez uprzedniego podjęcia walki. I o ile w początkowym kwadransie Szwedkom konsekwentnie udawało się wybijać rywalki z uderzenia, o tyle w dalszej fazie meczu Nadeshiko coraz częściej grały to, co potrafią najlepiej. I nawet jeśli liczba koronkowych, japońskich ataków nie była aż tak wielka, jak chociażby na ostatnim mundialu, to jeden z nich i tak przyniósł im wyrównanie. Pomocniczka Milanu Yui Hasegawa doskonale dostrzegła wychodzącą na pozycję Minę Tanakę, a napastniczka grająca na wiosnę w Bayerze Leverkusen uprzedziła Amandę Ilestedt i w Saitamie zrobiło się 1-1. Jak się miało chwilę później okazać, nie było to bynajmniej ostatnie spięcie pomiędzy byłymi rywalkami z niemieckiej Bundesligi w szwedzkiej szesnastce. W 33. minucie pani arbiter z Meksyku zdecydowała się podyktować rzut karny dla Japonii po rzekomym przewinieniu Ilestedt, ale po obejrzeniu analizy wideo zdecydowała się wycofać z podjętej wcześniej decyzji. Tym samym, Hedvig Lindahl nie stanęła przed szansą obronienia drugiej na tym turnieju jedenastki, ale trzeba uczciwie przyznać, że jakoś bardzo z tego powodu nie rozpaczaliśmy.

W fazie grupowej drugie połowy meczów wychodziły Japonkom nieco lepiej niż pierwsze, wobec czego po przerwie spodziewaliśmy się ostrej i wyniszczającej walki o każdy milimetr boiska. Na aż taką intensywność dziś jednak nie weszliśmy, a o końcowym wyniku zdecydowały tym razem inne czynniki. Jednym z nich okazała się umiejętność wyprowadzania szybkich kontrataków, co jak doskonale wiemy jest niezwykle mocną bronią szwedzkiej kadry za kadencji Petera Gerhardssona. W 53. minucie tercet Angeldal – Rolfö – Blackstenius potrzebował zaledwie kilkunastu sekund, aby wykreować snajperce Häcken doskonałą sytuację, a liderka klasyfikacji strzelczyń Damallsvenskan bezbłędnie zmieściła futbolówkę przy bliższym słupku japońskiej bramki. Jak się miało później okazać, był to decydujący moment dzisiejszego ćwierćfinału, gdyż podopieczne Asako Takakury na to trafienie odpowiedzieć już nie potrafiły. Oczywiście, zdarzało im się długimi fragmentami rozgrywać piłkę na szwedzkiej połowie, ale Lindahl tak naprawdę tylko raz została zmuszona do poważniejszej interwencji, gdy sytuacyjnym strzałem raz jeszcze popisała się Tanaka. Poza tym, zagrożenie ze strony Nadeshiko ograniczało się przede wszystkim do uderzeń z dystansu, gdyż wszelkie próby efektownej, kombinacyjnej gry doskonale rozbijała dowodzona przez duet Ilestedt – Björn szwedzka defensywa. A gdy Kosovare Asllani podwyższyła rezultat, skutecznie egzekwując rzut karny (to, czy za takie zagrania ręką faktycznie powinno się dyktować jedenastki, to temat na osobną dyskusję), drugi z rzędu awans do strefy medalowej kadry Petera Gerhardssona właściwie stał się faktem.

Cztery mecze, cztery zwycięstwa, dwanaście punktów, dwanaście goli – tak przedstawia się aktualny bilans szwedzkich piłkarek na japońskich boiskach. A okazja ku temu, aby go jeszcze poprawić, nadarzy się już w poniedziałek. Rywalkami będą doskonale znane nam Australijki z Tonym Gustavssonem na ławce trenerskiej, a stawką: awans do finału olimpijskiego. Wiadomością dnia jest dziś jednak niewątpliwie informacja, że piękna, azjatycka przygoda szwedzkiej kadry trwa nadal i bez względu na rozstrzygnięcie starcia półfinałowego potrwa przynajmniej jeszcze tydzień. Bo na tym turnieju reprezentacja Szwecji zostanie do samego końca!

Kompletny awans

nzl_swe_bennison_janogy

Mecz z Nową Zelandią był okazją do gry dla wielu piłkarek występujących na boiskach Damallsvenskan (Fot. Bildbyrån)

Piłkarska reprezentacja Nowej Zelandii to stały bywalec wielkich turniejów, ale trzeba od razu zaznaczyć, że zawodniczki z Oceanii tego zaszczytu dostępują przede wszystkim ze względu na czynniki … geograficzne. Sportowo nie wygląda to już tak dobrze, o czym świadczyć mogą zaledwie dwa zwycięstwa i aż 21 porażek w meczach rozegranych w finałach mistrzostw świata oraz Igrzysk Olimpijskich. Tak przynajmniej wyglądało to jeszcze dziś rano, gdyż od tego czasu Football Ferns dopisały sobie do swojego dorobku kolejny przegrany mecz. Na stadionie w znanym przede wszystkim z przetwórstwa gruszek nashi miasteczku Rifu, pogromczyniami ekipy z Antypodów okazały się podopieczne Petera Gerhardssona, które z kolei kroczą obecnie od zwycięstwa do zwycięstwa. Zgodnie z przewidywaniami, szwedzki selekcjoner wykorzystał możliwość dania szansy gry zmienniczkom, a one odwdzięczyły się za zaufanie w najlepszy możliwy sposób. Bo choć na arenie w prefekturze Miyagi nie było może piłkarskich fajerwerków, to plan zakończenia grupowych zmagań z kompletem punktów ani przez moment nie wydawał się być zagrożony. A przecież tak naprawdę właśnie o to przede wszystkim chodziło.

Oba gole padły już w pierwszej połowie, co zdecydowanie pomogło naszym piłkarkom w ułożeniu meczu pod swoje dyktando. I o ile w starciu z Amerykankami potrzebowały one aż dziewięciu rzutów rożnych, aby stworzyć realne zagrożenie pod bramką Alyssy Naeher, o tyle dziś już pierwsze dośrodkowanie z narożnika boiska przyniosło nam zmianę wyniku. W rolach głównych wystąpiły dwie zawodniczki, które wiosną wspólnie reprezentowały (bo o wspólnej grze trudno akurat w ich przypadku mówić) barwy Rosengård: Olivia Schough oraz Anna Anvegård. Inna sprawa, że całkiem spory udział w tym golu miała także nowozelandzka golkiperka Erin Naylor, która dość nieporadnie zabierała się do walki o górną piłkę ze szwedzką napastniczką. Niespełna kwadrans później było już 2-0 i znów sporo powodów do radości mieli kibice z Malmö. Bardzo efektowną asystą popisała się bowiem Hanna Bennison, a zagraną przez nią futbolówkę w równie widowiskowy sposób do siatki skierowała Madelen Janogy, dla której było to pierwsze trafienie w reprezentacyjnych barwach po niemal dwuletniej przerwie. W tym momencie mogło się wydawać, że mecz jest już absolutnie rozstrzygnięty i rzeczywiście szwedzkie piłkarki kontroli nad boiskowymi wydarzeniami nie oddały już ani na chwilę. Nie oznacza to jednak, że Jennifer Falk miała dziś w Rifu całkowicie bezstresowe popołudnie.

Ambitne Nowozelandki nie ustawały bowiem w staraniach, aby podobnie jak podczas rywalizacji z Australią zdobyć przynajmniej honorowego gola. I trzeba przyznać, że miały ku temu naprawdę niezłe okazje, a tę najlepszą – jeszcze przed przerwą – zmarnowały Katie Bowen do spółki z Betsy Hassett. To właśnie wtedy Falk została zmuszona do zdecydowanie największego wysiłku, ale dwie udane interwencje w odstępie kilkunastu sekund pozwoliły bramkarce Häcken zachować czyste konto. Swoich szans szukać próbowała także doskonale znana wszystkim kibicom Damallsvenskan Hannah Wilkinson, ale obdarzona doskonałymi warunkami fizycznymi napastniczka ewidentnie nie miała dziś swojego dnia. To z kolei było dobrą informacją dla obu par szwedzkich stoperek, gdyż Gerhardsson w przerwie najbardziej zamieszał właśnie w tej formacji. W wyjściowej jedenastce oglądaliśmy bowiem duet Kullberg – Eriksson, zaś w drugiej połowie centralny punkt naszej defensywy stanowiły Björn oraz Ilestedt. Obie pary zagrały jednak na zero z tyłu, co również może mieć istotne znaczenie psychologiczne przed czekającym nas już za trzy dni meczem ćwierćfinałowym. Choć tam oczywiście i presja będzie większa, i rywal zdecydowanie bardziej wymagający.

Wybór najlepszej szwedzkiej piłkarki dzisiejszego meczu nie byłby łatwym zadaniem, gdyż na największe słowa uznania zasługuje solidna postawa całego zespołu, który może monolitu nie stanowił, ale na tle przeciwniczek z Nowej Zelandii prezentował się w pełni zadowalająco. Z całkiem dobrej strony na prawej stronie bloku defensywnego pokazała się Julia Roddar, co może okazać się pomocną wskazówką dla uważnie śledzących olimpijski turniej przedstawicieli Washington Spirit. Nie da się bowiem ukryć, że podczas pierwszych miesięcy w NWSL była piłkarka Kvarnsveden i Göteborga była dość mocno rzucana po różnych pozycjach na boisku, co na pewno nie ułatwiło jej aklimatyzacji po tamtej stronie Atlantyku. Po kilka udanych zagrań zaprezentowały dziś także Bennison oraz Angeldal, które nie grały może równo, ale gdy już się budziły, to zazwyczaj pod bramką Naylor momentalnie robiło się gorąco. Swoje zrobiły oczywiście także obie napastniczki, gdyż piłkarki tej formacji zwykliśmy rozliczać przede wszystkim z liczb, a te zgadzały się dziś zarówno u Janogy, jak i u Anvegård. Specjalne wyróżnienie wędruje jednak do Olivii Schough, która – co chyba nie dziwi – przejawiała na murawie w Rifu zdecydowanie największą chęć do gry. To ona inicjowała lwią część akcji ofensywnych szwedzkiego zespołu, często zapraszając zresztą do nich Jonnę Andersson. Na listę strzelczyń skrzydłowa Rosengård wpisać się jednak nie zdołała, choć nie sposób było się delikatnie nie uśmiechnąć, gdy aż trzykrotnie obejrzeliśmy na arenie olimpijskiej najbardziej klasyczne zagranie z bogatego skądinąd repertuaru Schough. Charakterystyczny zwód, złamanie akcji do środka i szukanie strzału z dystansu w okienko bramki rywalek przez lata podziwiali kibice w Eskilstunie, Sztokholmie, czy Malmö i naprawdę szkoda, że przynajmniej w jednym przypadku ta naprawdę efektowna kombinacja nie przyniosła Szwedkom zdobyczy bramkowej. Ani to, ani nawet mecz bez gola Liny Hurtig (czyli rzecz ostatnimi czasy nie do pomyślenia), nie może jednak zmienić oceny postawy kadry Petera Gerhardssona w pierwszej fazie turnieju. Ze zdecydowanie najtrudniejszej grupy, w której mieliśmy zdecydowanie najtrudniejszy układ gier, wychodzimy bowiem z kompletem punktów. I bez względu na to, co wydarzy się w kolejnych dniach, jest to niewątpliwie ogromny sukces tych dwudziestu dwóch piłkarek stanowiących jeden świetny zespół.

AKTUALIZACJA: Wyniki meczów ostatniej kolejki w grupach E oraz F oznaczają, że rywalkami szwedzkich piłkarek w ćwierćfinale będą Japonki. Początek spotkania, które odbędzie się w najbliższy piątek na stadionie w Saitamie, zaplanowano na godzinę 19:00 czasu lokalnego (12:00 w Szwecji). Zwycięzca z tej pary spotka się w półfinale z Wielką Brytanią lub Australią.

Ćwierćfinale, witaj nam!

swe_aus_1

Są gole, jest i zasłużona radość (Fot. Bildbyrån)

Drugi etap olimpijskiego maratonu przyszło rozegrać reprezentantkom Szwecji na stadionie w Saitamie. Rywalkami były prowadzone przez doskonale nam znanego Tony’ego Gustavssona Australijki, zaś stawką gwarancja awansu do fazy pucharowej turnieju. Taki zestaw sam w sobie był już oczywiście zapowiedzią wielkich emocji, ale przebieg boiskowej rywalizacji zaskoczył chyba wszystkich. Zacznijmy jednak od początku …

Pierwszy kwadrans to przede wszystkim obustronne testowanie się, z którego pod żadną z bramek nie wyniknęło wiele konkretów. Gdyby oceniać ten fragment spotkania zgodnie z zasadami panującymi na przykład w sportach walki, to na punkty wygrały go przejawiające zdecydowanie więcej inicjatywy podopieczne trenera Gustavssona. Z ich ofensywnych zapędów nie wynikało jednak wiele, a liczne wrzutki w szwedzką szesnastkę nie stanowiły przesadnego zagrożenia dla Hedvig Lindahl. Po około dwudziestu minutach przebudziły się wreszcie Szwedki, a gdy już to uczyniły, to od razu zaprezentowały nam specjalność zakładu Petera Gerhardssona. Asllani odegrała do podłączającej się na prawej flance Jakobsson, Hurtig ściągnęła na siebie uwagę australijskich defensorek, a Fridolina Rolfö wykończyła całą akcję uderzeniem tak precyzyjnym, że Teagan Micah nie miała najmniejszych szans na skuteczną interwencję. Korzystny rezultat w Saitamie nie utrzymał się jednak długo, gdyż naszym rywalkom gola także przyniósł pierwszy celny strzał, a był on efektem wzorcowej kombinacji duetu Kyah Simon – Samantha Kerr. Inna sprawa, że nawet wobec uderzenia z tak bliskiej odległości, Lindahl powinna zachować się w tej sytuacji lepiej.

Najlepsza na boisku w meczu przeciwko USA Hanna Glas dziś ewidentnie nie miała swojego dnia, wobec czego trener Gerhardsson już w przerwie zdecydował się na pierwszą roszadę personalną. Pojawienie się na placu gry Nathalie Björn nie uspokoiło jednak szwedzkich poczynań defensywnych, z czego Australijki rzecz jasna skrupulatnie skorzystały. Raz jeszcze w rolę egzekutorki wcieliła się Kerr, która w pojedynku główkowym zdecydowanie zbyt łatwo poradziła sobie z klubową koleżanką z londyńskiej Chelsea Magdaleną Eriksson. Odpowiedź naszych piłkarek była jednak równie piorunująca; Jakobsson dopadła do mierzonej, prostopadłej piłki zagranej przez Angeldal, a Hurtig raz jeszcze przekonała wszystkich niedowiarków (jeśli tacy jeszcze istnieją), że szwedzkie dziewiątki trafiają tego lata do siatki z niebywałą regularnością. Na tablicy wyników ponownie mieliśmy więc remis i choć był to rezultat jak najbardziej korzystny, to podopieczne Petera Gerhardssona postanowiły zawalczyć o pełną pulę. Drugie zwycięstwo było bowiem równoznaczne z gwarancją awansu do najlepszej ósemki turnieju olimpijskiego jeszcze przed ostatnią kolejką spotkań grupowych. Cel był więc jasny, a do jego realizacji zabrała się Fridolina Rolfö, która przypomniała nam wszystkim, że za czasów gry w Damallsvenskan umiejętność strzelania z dystansu należała do jej zdecydowanie największych atutów. Micah spróbowała jeszcze zapobiec utracie gola, ale tego dnia golkiperka Sandviken była wobec prób byłej już gwiazdy Wolfsburga całkowicie bezradna. Szwedki odzyskały zatem prowadzenie i tym razem nie oddały go już do końcowego gwizdka. Zanim jednak gol Stiny Blackstenius przypieczętował drugie zwycięstwo na tokijskich Igrzyskach, okazję do popisania się bramkarskim kunsztem w pełni wykorzystała Lindahl, w efektowny sposób broniąc rzut karny polującej na hat-tricka Samanthy Kerr.

Przebieg meczu z Australią mocno różnił się od tego, co w środę obejrzeliśmy w starciu z USA, ale kadra Petera Gerhardssona i w takich warunkach potrafiła zapisać na swoim koncie komplet punktów. Dziś liczyła się przede wszystkim skuteczność i ten test nasze piłkarki także zdały z całkiem niezłym wynikiem. Trochę szkoda jedynie, że golem nie okrasiła swojego występu Caroline Seger, która szczególnie przed przerwą wielokrotnie ratowała swoimi interwencjami mocno niepewną w tej fazie meczu szwedzką defensywę. Kapitanka Rosengård miała okazję, aby również wpisać się na listę strzelczyń, ale jej próba zatrzymała się ostatecznie na poprzeczce australijskiej bramki. Oprócz postawy Seger, cieszy nas także dyspozycja tercetu ofensywnych pomocniczek, które niezmiennie potrafią wykreować bramkowe akcje nawet wówczas, gdy liczby przynajmniej na papierze nie są ich sprzymierzeńcami. Spory plus możemy postawić oczywiście także przy nazwiskach obu środkowych napastniczek i gdyby dzisiejszy mecz zakończył się równo w dziewięćdziesiątej minucie, moglibyśmy z pełnym spokojem wyczekiwać wtorkowej konfrontacji z Nową Zelandią. Niestety, w doliczonym czasie gry groźnie wyglądającego urazu nabawiła się Blackstenius, wobec czego kolejne godziny upłyną nam na nerwowym wyczekiwaniu na oficjalną diagnozę. Strata kluczowej zawodniczki w tej fazie turnieju jest bowiem scenariuszem, którego za wszelką cenę wolelibyśmy uniknąć.

Udany początek

sweusa3_0

Wymarzony początek turnieju, czyli 3-0 z mistrzyniami świata (Fot. Bildbyrån)

Środowy poranek (patrząc z perspektywy Tokio popołudnie) rozpoczął się od naprawdę sensacyjnej informacji. Brak Magdaleny Eriksson nie tylko w wyjściowej jedenastce, ale w ogóle w meczowej kadrze sprawił, że to członkowie sztabu medycznego stali się najbardziej najbardziej pożądanymi rozmówcami w całej szwedzkiej delegacji. Oficjalne oświadczenie przywróciło nam ostatecznie nieco spokoju, ale w niczym nie zmieniło faktu, że w starciu z mistrzyniami świata musieliśmy radzić sobie bez kapitanki londyńskiej Chelsea. Zastanawiało też zresztą ustawienie całej formacji obronnej, gdyż jak dotąd akurat z tymi przeciwniczkami najlepiej sprawdzała się defensywa oparta na trójce stoperek. Peter Gerhardsson wielokrotnie przekonywał nas jednak o tym, że zna się na swoim fachu, więc i tym razem zaufaliśmy jego wyborom. A później rozpoczął się mecz i nagle okazało się, że to nie dyspozycja bramkarki i obrończyń okazała się być tego dnia kluczem do sukcesu.

Powiedzmy sobie wprost: zdemolować taktycznie reprezentację USA nie jest łatwo, a Peter Gerhardsson wraz ze swoim sztabem właśnie tej sztuki dokonał. Horan, Mewis, czy Lavelle to zawodniczki, które naprawdę potrafią grać w piłkę i jeszcze nie raz dadzą temu dowód. Dziś jednak amerykańska druga linia na murawie w Tokio praktycznie nie istniała. Trójkąt Angeldal – Asllani – Seger robił natomiast w tym sektorze boiska co chciał, kreując sobie przy tym tyle wolnej przestrzeni, że momentami przypominało to mecze zakończonych niedawno eliminacji EURO 2022. A propos odniesień do przeszłości, to warto pochwalić szwedzkiego selekcjonera za jeszcze jeden pomysł. Podczas kwietniowego, towarzyskiego starcia z czterokrotnymi mistrzyniami świata szwedzkie piłkarki częściej absorbowały prawą flankę amerykańskiej defensywy. Dziś jednak wyglądało to dokładnie odwrotnie i wydaje się, że takie rozłożenia akcentów nieco skonfundowało poczynania naszych przeciwniczek. I choć Crystal Dunn momentami naprawdę robiła co mogła, to pozbawiona wsparcia była wobec ofensywnych zakusów duetu Glas – Jakobsson całkowicie bezradna. A prawa obrończyni monachijskiego Bayernu stosunkowo szybko zdała sobie z tego sprawę i ani trochę nie zamierzała ułatwiać swojej oponentce zadania.

To właśnie po kombinacjach prawej, szwedzkiej flanki padły dwa z trzech zdobytych dziś goli. Na listę strzelczyń solidarnie wpisały się obie nasze dziewiątki, w obu przypadkach pokonując Alyssę Naeher strzałami głową. Jeszcze jednego gola dorzuciła do kolekcji Blackstenius, przytomnie finalizując rozegranie dziewiątego (!) tego popołudnia rzutu rożnego. Stałe fragmenty oraz wrzutki z bocznych sektorów miały być pomysłem na USA i trzeba przyznać, że jego realizacja przebiegła absolutnie perfekcyjnie. Tyle tylko, że dziś bez zarzutu funkcjonowało w zasadzie wszystko; poczynając od mieszanego pressingu, przez grannie prostopadłych piłek na wolną strefę, aż do wygrywania pojedynków powietrznych w szesnastce rywala. Jak widać, czasami trafiają się takie dni, w których udaje się skumulować na przestrzeni dziewięćdziesięciu minut wszystko, co najlepsze i dzisiejsza postawa szwedzkich piłkarek była tego przykładem. Choć trzeba oczywiście przyznać, że nie było w tym ani trochę przypadku, a jeśli ktoś może mówić w tej chwili o szczęściu, to raczej są to podopieczne trenera Andonovskiego. Bo gdyby Rolfö do spółki z Blackstenius skorzystały z niespodziewanego prezentu od Dunn, Andersson przymierzyła z dystansu trochę bardziej precyzyjnie, a Jakobsson nie pogubiła się w sytuacji sam na sam z amerykańską golkiperką, to reprezentacja USA mogła dziś zapisać na swoim koncie rekordową w swojej długiej skądinąd historii porażkę. Oczywiście, pod bramką Hedvig Lindahl również czasami się kotłowało, dwukrotnie ratował nas nawet słupek, ale niezmiennie dawało się odnieść wrażenie, że to poczynania szwedzkich piłkarek są bardziej konkretne i to po nich widać, że cały czas starają się realizować nakreślony wcześniej plan. Amerykanki zostały natomiast zmuszone poniekąd do improwizacji, nie mogły swobodnie operować futbolówką w takim wymiarze czasowym, jak lubią i ewidentnie nie czuły się przy takim obrazie meczu komfortowo.

Tuż po ostatnim gwizdku japońskiej sędzi nie zabrakło oczywiście głosów, że oto obejrzeliśmy najlepszy mecz w historii szwedzkiego futbolu. Nie brakuje oczywiście szukania analogii z pamiętnym starciem Brazylia – USA na mundialu 2007, a liczni eksperci zastanawiają się, kiedy ostatnio amerykańska kadra przegrała w oficjalnym meczu zarówno statystykę strzałów, jak i posiadanie piłki. Warto jednak w tej całej euforii nie zapominać o tym, że najważniejsze mecze Igrzysk wciąż jeszcze przed nami, a ten całkowicie kluczowy czeka nas najpewniej dopiero (już?) za dziewięć dni. I jeśli do tego czasu nie wydarzy się żadna spektakularna katastrofa, to właśnie wtedy przekonamy się, czy kadra Petera Gerhardssona zakwalifikuje się do strefy medalowej. Na ten moment cieszmy się oczywiście z wymarzonego wręcz początku, ale pamiętajmy o specyfice Igrzysk i o tym, że Amerykanki wciąż dzierżą na nich miano faworytek numer jeden. To rzecz jasna niebawem może się zmienić, ale póki co chwila ta jeszcze nie nastąpiła. A przecież przed pięcioma laty złote medale zawisły na szyjach zawodniczek, które w fazie grupowej potrafiły pokonać jedynie Zimbabwe. Chociaż naturalnie zdecydowanie bardziej sympatycznie wchodzi się w wielki turniej od wygranej 3-0 niż od porażki w analogicznych rozmiarach.

Lód na głowę i zaczynamy!

E6bQBpcX0AEjtOG

Grafika – The Women’s Football Channel

Kto zwycięży? Kto zachwyci? Kto rozczaruje? Jak zawsze, gdy zbliża się wielki turniej, ze wszystkich stron otaczają nas wszechobecne typy, rankingi i przewidywania. I choć z zasady przybierają one różne formy, to zazwyczaj przyświeca im jeden cel, a jest nim oszacowanie szans poszczególnych ekip na mającej rozpocząć się już za moment imprezie. Nie inaczej jest przez japońskimi Igrzyskami, choć tym razem zadanie to wcale nie jest aż tak łatwe, jak mogłoby się z pozoru wydawać. Czasy, w których absolutnie każdy mógł bez problemu wskazać jednego, zdecydowanego faworyta należą już bowiem do przeszłości, a w tym roku sprawę komplikuje dodatkowo format turnieju oraz jego niespotykana nigdzie indziej intensywność. Zawsze warto zerknąć jednak na typowania bukmacherów, gdyż oni – w odróżnieniu od większości samozwańczych ekspertów – kładą na szali realne pieniądze. Analiza uśrednionych kursów pokazuje, że za nieco ponad dwa tygodnie to reprezentantki USA powrócą do domów ze złotymi medalami na szyjach, pokonując w decydującym boju Wielką Brytanię. Nas jednak zdecydowanie bardziej interesuje zapewne fakt, że według tych samych przewidywań znajdująca się we wspomnianym zestawieniu na piątej lokacie kadra Petera Gerhardssona zakończy zmagania na etapie ćwierćfinałów, choć awans szwedzkich piłkarek do strefy medalowej również nie byłby rozpatrywany w kategoriach wielkiej sensacji. Tyle bukmacherzy, czas pokaże na ile trafne okażą się ostatecznie ich analizy.

Nie brakuje jednak i takich, którzy twierdzą, że reprezentacja Szwecji jest poważnym kandydatem nie tylko do półfinału, ale nawet do zwycięstwa w całym turnieju. Takie opinie zazwyczaj idą w parze ze stwierdzeniem, że oto do Tokio została wyselekcjonowana najsilniejsza szwedzka kadra w historii i o ile wiara w nasz zespół niezmiernie cieszy, o tyle z tym ostatnim można byłoby trochę polemizować. W tym celu nie będziemy jednak cofać się do lat 80. i 90. minionego wieku, gdyż futbolu z tamtego okresu nijak nie da się porównać z tym współczesnym. Przyjrzymy się jednak bliżej reprezentacji z lat 2015-2017, która pod wodzą Pii Sundhage zaliczyła w tym czasie trzy wielkie imprezy, wygrywając na nich łącznie dwa mecze z trzynastu (z RPA oraz Rosją, oczywiście po ciężkich bojach). Była selekcjonerka miała wtedy do dyspozycji Lottę Schelin, nie przez przypadek nazywaną przez wielu najwybitniejszą szwedzką napastniczką w historii, a konkurencja akurat w tej kategorii jest przecież niemała. Dostępu do bramki broniła oczywiście Hedvig Lindahl, ale nie wyciągnięta z gabinetów lekarskich Wolfsburga i Madrytu, a budująca potęgę londyńskiej Chelsea i przeżywająca zdecydowanie najbardziej spektakularne chwile swojej piłkarskiej kariery (nieprzypadkowo Diamentowa Piłka aż dwukrotnie w tamtym okresie trafiła właśnie w jej ręce). O kilka lat młodsze niż obecnie były wówczas Caroline Seger, Kosovare Asllani, czy Sofia Jakobsson i przynajmniej o dwóch ostatnich można powiedzieć, że znajdowały się wtedy w piłkarskim prime. Jasne, Jonna Andersson i Magdalena Eriksson nie były jeszcze gwiazdami na tak wielką skalę, ale nie zapominajmy, że obie po kapitalnych sezonach w Linköping przenosiły się właśnie na Wyspy Brytyjskie i doskonale pamiętamy, jak wielkie oczekiwania towarzyszyły obu tym transferom. Na prawej flance defensywy nie było oczywiście dynamicznej Hanny Glas, ale Lina Nilsson do spółki z Jessiką Samuelsson raczej nie powinny mieć kompleksów, gdy ktoś zestawia je z zawodniczką monachijskiego Bayernu. Patrząc zupełnie obiektywnie, z piłkarek znajdujących się w reprezentacji zarówno dziś, jak i przed pięciu laty, jedynie o Stinie Blackstenius oraz Olivii Schough można powiedzieć, że w wersji z roku 2021 gwarantują większy, piłkarski potencjał. Ponadto, w szwedzkiej kadrze mocno zaburzony jest obecnie proces naturalnej wymiany pokoleniowej, co w żadnym wypadku nie jest oczywiście winą aktualnego sztabu szkoleniowego (poprzedniego zresztą również). Roczniki 1998-2001, które w teorii powinny być dla Gerhardssona istotnym źródłem selekcji, póki co nie dostarczyły niestety ani jednej zawodniczki na poziom reprezentacyjny. I choć w futbolu młodzieżowym wyniki nie są najistotniejszą sprawą, to jak widać nie było przypadku w tym, że zawodniczki z przywołanych tu roczników regularnie dostawały lekcje piłki nożnej od rówieśniczek z Islandii, Polski, czy Włoch, a równorzędną i wcale nie zawsze zwycięską walkę toczyły raczej z rywalkami pokroju Bośni, Grecji i Słowenii. Tym sposobem, osiemnastoletnia Hanna Bennison z Rosengård jest jedyną piłkarką U-24 w olimpijskiej kadrze i choć na samych Igrzyskach nie będzie to w żadnym stopniu czynnikiem decydującym, to już w perspektywie na przykład MŚ 2027 jest to co najmniej niepokojące.

Warto mieć na uwadze również fakt, że naszym sprzymierzeńcem nie będzie także terminarz. Nie dość, że kadra Petera Gerhardssona trafiła do zdecydowanie najsilniejszej grupy, to jeszcze układ spotkań trafił się jej absolutnie najgorszy z możliwych. A więc najpierw USA, trzy dni później walka na wyniszczenie z Australią i na koniec starcie z dysponującą na papierze najmniejszym potencjałem Nową Zelandią. Dodatkowo, swoje spotkania rozgrywać będziemy na trzech różnych stadionach, zawsze jako pierwszy mecz dnia, a w ostatniej kolejce fazy grupowej nasza grupa grać będzie jako pierwsza. Czyli – mówiąc krótko – poziomu trudności bardziej zwiększyć by się już nie dało. Pewnym ułatwieniem może być fakt, że w ostatniej chwili zawodniczki z grupy rezerwowej stały się pełnoprawnymi członkiniami kadry, ale intensywność rozgrywania meczów w mocno niesprzyjających warunkach atmosferycznych cały czas przeraża. Tym bardziej, że reprezentacja Szwecji – w przeciwieństwie do Amerykanek czy Australijek – nie mogła pozwolić sobie na luksus kilkutygodniowego zgrupowania, podczas którego w spokoju szlifowałoby się formę na Igrzyska. Bo trudno za taki uznać siedmiodniowy obóz w Göteborgu, gdzie po drodze trzeba było jeszcze załatwić wiele formalności ze szczepieniami włącznie.

Czy zatem, mając to wszystko na uwadze, powinniśmy wziąć w nawias głośne zapowiedzi Hanny Glas, że szwedzka kadra jedzie do Japonii po złoty medal? Oczywiście, że nie! Turniej olimpijski skonstruowany jest bowiem tak, że przynajmniej w pierwszej jego fazie można pozwolić sobie na pewien margines błędu. Jak duży? Ujmijmy to tak: jeśli w meczach z USA i Australią uda się naszym piłkarkom wywalczyć … jakąkolwiek zdobycz punktową (wszystko, co zawiera się w przedziale od jednego do sześciu), to z Nową Zelandią zagramy albo o ćwierćfinał (wersja realistyczno-pesymistyczna), albo o bardziej korzystne rozstawienie w fazie pucharowej (wersja realistyczno-optymistyczna). A gdy już we wspomnianej, szczęśliwej ósemce się znajdziemy, to możliwy jest absolutnie każdy scenariusz, gdyż o wyniku tych spotkań decydować będzie w największym stopniu dyspozycja dnia. A od pewnego czasu, akurat w takiej rzeczywistości, szwedzka kadra czuje się całkiem dobrze, czego dowodem był między innymi francuski mundial. Możecie zresztą zapytać o to Niemki lub Kanadyjki, one co nieco powinny na ten temat wiedzieć. Ufamy więc, że i na Igrzyska szwedzki sztab szkoleniowy udał się równie dobrze przygotowany, gdyż właśnie w tym często zawiera się różnica między zwycięstwem, a porażką.

Za kadencji Petera Gerhardssona dowiedzieliśmy się wielu naprawdę interesujących rzeczy. Nagle okazało się, że Sofia Jakobsson potrafi grać w reprezentacyjnej koszulce bardziej skutecznie niż w klubie, że stałe fragmenty mogą przemawiać na boisku, a nie na konferencjach, a Lina Hurtig z powodzeniem może stać się środkową napastniczką, której tak długo wyczekiwaliśmy. Że szwedzka dziesiątka, w osobie Kosovare Asllani lub Filippy Angeldal, może stać się na tyle perfekcyjną postacią, że na jej temat będą powstawały osobne felietony. A przecież za kadencji poprzednich selekcjonerów tak wiele mówiło się o tym, że reprezentacja Szwecji skazana jest na grę bez rozgrywającej, gdyż to podobno miało nie mieścić się w naszej kulturze gry. Podobnie zresztą jak gra na trójkę stoperek, która jak widać wcale nie musi kończyć się czwórką lub piątką z tyłu. Sporo dowiedzieliśmy się ponadto o roli naszych wahadłowych, o odpowiednim wykorzystaniu doświadczenia Caroline Seger oraz o tym, że Stina Blackstenius to zawodniczka bardziej wszechstronna niż komukolwiek wcześniej mogłoby się śnić. I jeszcze, że wypadnięcie dowolnej piłkarki nie jest końcem świata, gdyż na każdą ewentualność jesteśmy przygotowani. Przekonaliśmy się jak wiele może dać zarówno podejmowanie właściwych decyzji w trakcie meczu, jak i odpowiednie zarządzanie kadrą pomiędzy meczami (tu kłania się przede wszystkim Nicea). A skoro wiemy to wszystko, to mamy postawy, aby w kolejny, wielki turniej wchodzić z szacunkiem do rywalek, ale bez niepotrzebnego lęku.

A jeśli ktoś z czytelników chciałby poczuć się jak Peter Gerhardsson w przededniu tokijskiej odysei, to oczywiście służymy pomocą. Nie jest wielką tajemnicą, że pasją szwedzkiego selekcjonera jest muzyka, a dyskusja na temat utworów, których słuchał przed kolejnymi meczami, stała się nieodłącznym elementem konferencji prasowych podczas mundialu we Francji. Wtedy właśnie dowiedzieliśmy się, że Gerhardsson nie dyskryminuje żadnego gatunku muzyki, choć sam preferuje raczej nieco cięższe brzmienia. Nic więc dziwnego, że podobne pytanie padło już po przylocie do tymczasowej szwedzkiej bazy w Fukuoce, a selekcjoner odparł, że obecnie podczas kąpieli towarzyszy mu muzyka japońskiego zespołu metalowego LOVEBITES. Gdyby zatem znaleźli się chętni do pójścia w ślady Gerhardssona, próbkę umiejętności wspomnianego zespołu znajdziecie poniżej. Niech towarzyszy Wam ona podczas wyjątkowych, ale miejmy nadzieję niezapomnianych Igrzysk. Niech się dzieje i niech zwycięży najlepszy!

Szwedzka kadra na Igrzyska

Skoro do pierwszego meczu kadry Petera Gerhardssona na japońskich Igrzyskach pozostał niespełna tydzień, to chyba już najwyższy czas na prezentację 22 zawodniczek, które na przełomie lipca i sierpnia powalczą o medale najbardziej intensywnego turnieju w piłkarskim kalendarzu. I choć nikt nie jest tu przesądny, to prezentacja ta wyglądać będzie identycznie jak przed francuskim mundialem, tak dobrze przecież przez nas wspominanym.

UWAGA: Podobnie jak wówczas, grafiki przedstawiają przynależność klubową każdej z piłkarek na dzień ogłoszenia powołań (tj. 29. czerwca 2021). Od tego czasu aż pięć spośród kadrowiczek Gerhardssona zdążyło już zmienić barwy klubowe, a nie jest wcale wykluczone, że niebawem lista ta wydłuży się o jeszcze jedno nazwisko.


Kadra Szwecji na IO 2021:

01. lindahl

02. andersson

03. kullberg

04. glas

05. bennison

06. eriksson

07. janogy

08. hurtig

09. asllani

10. jakobsson

11. blackstenius

12. falk

13. ilestedt

14. bjorn

15. schough

16. angeldal

17. seger

18. rolfo

19. anvegard

20. roddar

21. blomqvist

22. musovic