Momenty były – awans jest

contentmedium

Najwyżej sklasyfikowana w rankingu FIFA europejska reprezentacja jako pierwsza na kontynencie zapewniła sobie awans na przyszłoroczny mundial (Fot. Bildbyrån)

Miał być awans – i był awans! Piłkarska reprezentacja Szwecji jako pierwsza w Europie zapewniła sobie prawo gry na przyszłorocznych mistrzostwach świata w Australii i Nowej Zelandii, choć styl zaprezentowany podczas domowej potyczki z Irlandią długimi fragmentami zdecydowanie nie zachwycał. To znaczy, nawet już za kadencji selekcjonera Gerhardssona bez trudu znaleźlibyśmy przynajmniej kilka słabszych występów naszej kadry, ale jeśli ktoś oczekiwał, że w przyjemny, kwietniowy wieczór będzie na Gamla Ullevi świadkiem piłkarskiego popisu w wykonaniu wiceliderek rankingu FIFA, to jednak nieco się rozczarował. Choć z drugiej strony trzeba oddać, że dobre momenty też były i gdyby mecz zakończył się na przykład dwubramkowym zwycięstwem Szwedek, to przeciwniczki nie miałyby powodów, aby zgłaszać z tego tytułu jakiekolwiek pretensje. Inna sprawa, że w drugiej połowie, jeszcze przy stanie 0-1, Irlandkom należał się prawdopodobnie rzut karny, ale gdybać moglibyśmy tak naprawdę w nieskończoność, a koniec końców w świat poszedł wynik w pełni satysfakcjonujący obie rywalizujące dziś strony.

Jeszcze przed pierwszym gwizdkiem rumuńskiej sędzi na trybunach stadionu w Göteborgu obejrzeliśmy efektowną, niebiesko-żółtą kartoniadę, ale tym razem wyjątkowo nie była ona dedykowana szwedzkiej kadrze, lecz walczącej o swą suwerenność Ukrainie. Do rozegranego podczas poprzednich eliminacji meczu we Lwowie wrócił także podczas wywiadu trener Gerhardsson, który – zapewne jak my wszyscy – wierzy w to, że trwający już od niemal dwóch miesięcy zbrojny konflikt na wschodzie naszego kontynentu dobiegnie niebawem końca. Mecz przeciwko Irlandii przyszło nam jednak rozegrać właśnie teraz, gdy sytuacja w Europie daleka jest od stabilnej. Wyrazy wsparcia dla Ukrainy przekazały zresztą także zawodniczki obu zespołów i jesteśmy więcej niż pewni, że bardzo podobne gesty obserwowaliśmy tego wieczora także na wielu innych stadionach.

Później przyszedł jednak czas na emocje czysto sportowe, a sytuacja w grupie była przed rozpoczęciem naszego meczu więcej niż klarowna. Remis lub zwycięstwo reprezentacji Szwecji oznaczały awans tej kadry na mundial, zaś ewentualna wygrana gości sprawiała, że korespondencyjnym wyścigiem o pierwsze miejsce emocjonować będziemy się aż do września. Zadanie stojące przed podopiecznymi trenera Gerhardssona nie było zatem przesadnie wymagające, ale jego wykonanie sprawiło ostatecznie zaskakująco wiele problemów. Tuż przed przerwą najlepsza na placu gry Denise O’Sullivan przytomnie odnalazła się z piłką w szwedzkim polu karnym, wycofała futbolówkę do stojącej tuż przed szesnastką Katie McCabe, a skrzydłowa londyńskiego Arsenalu nieco szczęśliwie pocelowała tuż przy prawym słupku bramki Hedvig Lindahl. Trudno powiedzieć, czy doświadczonej Irlandce chodziło właśnie o takie zagranie, ale efekt był taki, że drugi celny strzał reprezentacji Irlandii od razu przyniósł jej prowadzenie. I nie miało najmniejszego znaczenia to, że nieco przypadkowy rykoszet od Amandy Ilestedt całkowicie odebrał golkiperce madryckiego Atletico jakiekolwiek szanse na skuteczną interwencję. Krzty przypadku nie było za to w akcji, która przyniosła Szwedkom gola wyrównującego. Całe przedstawienie rozpoczęła ewidentnie znajdująca się podczas kwietniowego zgrupowania w uderzeniu Filippa Angeldal, która obsłużyła doskonałym podaniem Olivię Schough. Przebywająca wówczas na placu gry od niespełna dwóch minut skrzydłowa Rosengård ani myślała zwalniać grę i błyskawicznie wypatrzyła nabiegającą na wprost bramki Kosovare Asllani, a ta – na dwa dotknięcia piłki – w równie pewnym, co ładnym stylu wpakowała futbolówkę do irlandzkiej siatki. Rozegrana w trochę japońsko-hiszpańskim stylu akcja jak najbardziej mogła się podobać i nic dziwnego, że doczekała się entuzjastycznej reakcji trybun. Na poszukanie zwycięskiego trafienia Szwedki miały jeszcze kwadrans, ale w tym okresie Courtney Brosnan wykazać musiała się w zasadzie jedynie po kąśliwym uderzeniu z dystansu Fridoliny Rolfö. Rezerwowa bramkarka Evertonu stanęła jednak na wysokości zadania, choć akurat ten strzał jak najbardziej miała prawo puścić.

Patrząc na suchy wynik można byłoby stwierdzić, że Szwedki remis w dzisiejszym meczu trochę wyszarpały, ale stwierdzenie takie stałoby w zdecydowanej sprzeczności z tym, co obejrzeliśmy na murawie Gamla Ullevi. Obraz meczu wyglądał bowiem tak, że to gospodynie były przez większą część meczu stroną dominującą i to one miały po swojej stronie zdecydowanie więcej czysto sportowej jakości. Porównując tę potyczkę chociażby do jesiennego starcia w Dublinie, tym razem zdecydowanie łatwiej było dostrzec na placu gry różnicę klas dzielącą oba zespoły. I nawet jeśli na bramkę Brosnan w zasadzie w żadnym momencie nie sunęła nawałnica szwedzkich ataków, to szczególnie w drugiej połowie okazji na pokonanie irlandzkiej golkiperki było na tyle dużo, że przy nieco lepszej skuteczności dało się ten mecz spokojnie wygrać. Zdecydowanie najładniejszą akcję udało się przeprowadzić jeszcze przed przerwą, a jej architektką okazała się Caroline Seger, która ewidentnie wzięła dziś na siebie rolę dyrygentki środka pola. Próbkę swoich nieprzeciętnych umiejętności zaprezentowała jeszcze Hanna Bennison, ale niezwykle aktywna Asllani tym razem sprawdziła jedynie wytrzymałość poprzeczki. Równie bliska szczęścia była po jednym ze swoich strzałów także Filippa Angeldal, a Stina Blackstenius oraz Lina Hurtig solidarnie zmarnowały po jednej setce w zasadzie już na pustą bramkę. Każda z tych czterech sytuacji miała potencjał, aby zakończyć się golem, a przecież nie wspomnieliśmy jeszcze o jak zawsze groźnych szwedzkich stałych fragmentach, czy niebezpiecznych próbach rezerwowej dziś Rolfö. Irlandki atakowały zdecydowanie rzadziej, ale gdy już to robiły, to starały się mocno zaznaczyć swoją boiskową obecność. Tak było na przykład w 67. minucie, kiedy to Hanna Glas zupełnie niepotrzebnie starła się we własnym polu karnym z Katie McCabe. Pani Iuliana Demetrescu nie zdecydowała się jednak wskazać na jedenasty metr, choć mieliśmy do czynienia z klasyczną sytuacją pięćdziesiąt na pięćdziesiąt. Skoro jesteśmy już przy piłkarkach gości, to warto podkreślić, że wzorowo ze swoich zadań wykazały się liderki każdej z irlandzkich formacji. W defensywie niemal bezbłędna byłą doskonale znana bywalcom szwedzkich boisk Louise Quinn, w pomoc kapitalne zawody rozgrywała O’Sullivan, a na skrzydle kapitalną robotę, okraszoną dodatkowo niezwykle cennym golem, wykonała McCabe. Sporo kilometrów przebiegła ponadto wystawiona dziś jako jedyna wysunięta napastniczka Heather Payne, a Courtney Brosnan przynajmniej chwilowo zamknęła usta tym, którzy między słupkami irlandzkiej bramki widzieli raczej Megan Walsh.

A jak spisały się Szwedki? Plus meczu to bez dwóch zdań Caroline Seger, która w wieku 37 lat wciąż nie tylko chce, ale i potrafi być wiodącą postacią tej reprezentacji. Olbrzymią chęć do gry wykazywała ponadto występująca ostatnimi czasy z pozycji wiecznej rekonwalescentki Asllani i choć początkowo przejawiało się to przede wszystkim niepotrzebnym machaniem rękami oraz dyskusjami z panią Demetrescu, to z minuty na minutę było w tym względzie coraz lepiej. A koniec, czyli przepięknej urody gol, bardzo dobitnie podsumował piłkarską wartość naszej dziesiątki (choć grającej z dziewiątką na plecach). Bardzo dobry impuls dały ponadto wchodzące z ławki Angeldal i Rolfö, dla których chyba powinno znaleźć się miejsce w wyjściowej jedenastce podczas lipcowego EURO. Choć jak mawia selekcjoner Gerhardsson, nie fetyszyzujmy wyłącznie podstawowego składu, gdyż dla niego często ważniejsze bywa to, w jakim zestawieniu mecz będziemy kończyć. I dzisiejszy dzień tylko potwierdził, że jest to cokolwiek słuszne podejście. Gdybyśmy jednak mieli dziś postawić którejś ze Szwedek małego minusa, to na pewno poważnymi kandydatkami byłyby zbyt często ogrywana przez duet McCabe – O’Sullivan Linda Sembrant, a także rażąca nieskutecznością i znikająca nam na zbyt długo z radaru Lina Hurtig. Zdecydowanie więcej spodziewaliśmy się także ze strony Glas, która nieustannie starała się być pod grą, ale zdecydowanie zbyt często przytrafiały się jej nieudane lub całkowicie niewytłumaczalne zagrania. A przecież jako wahadłowa grała na rozgrywającą dopiero trzeci mecz w kadrze Irlandii Chloe Mustaki, co zadania jej raczej nie utrudniało. Szansę od pierwszej minuty dostała ponadto Bennison, ale oceniając dzisiejszy występ trzech piłkarek Evertonu, zdecydowanie najbardziej zaimponowała nam stojąca w irlandzkiej bramce Brosnan. Niech to wszystko nie przesłoni nam jednak zdecydowanie najważniejszej informacji dnia dzisiejszego, która brzmi: Australio i Nowa Zelandio, nadchodzimy! A właściwie to nadlatujemy. Dopiero za rok i trzy miesiące, ale bądźcie gotowi!

sweirl

Ostatni taki mecz?

friends_2019_tyskland

Friends Arena w Sztokholmie na szansę gościć mecz finałowy EURO 2025 (Fot. Bildbyrån)

Kończący się właśnie tydzień przyniósł nam emocje nie tylko sportowe i choć oficjalne ogłoszenie kandydatury krajów nordyckich jako potencjalnego organizatora EURO 2025 odbyło się bez wielkich fajerwerków, to – paradoksalnie – nie będzie chyba lepszego momentu, aby pochylić się nad tą kwestią nieco dłużej. Tym bardziej, że pomimo wielu wątpliwości i znaków zapytania, naprawdę warto trzymać kciuki na powodzenie tego projektu. A powody, aby tak czynić, są o dziwo przede wszystkim piłkarskie.

Chcąc, nie chcąc, gdy futbol miesza się w jakimś stopniu z polityką (a wybór gospodarza dużego turnieju jak najbardziej możemy zaliczyć do szeroko rozumianej polityki), niezwykle trudno o całkowity obiektywizm. Z tego powodu, od tego miejsca pozwolę sobie na kontynuowanie tego tekstu w pierwszej osobie, gdyż wszelkie zamieszczone w nim przemyślenia są całkowicie subiektywne. A bardziej uważni czytelnicy pamiętają zapewne, że o ile od samego początku byłem ogromnym entuzjastą projektu Nordic Vision 2027, o tyle temat organizacji na Północy EURO 2025 nigdy przesadnie mnie nie ekscytował. A odpowiedzialnych za taki stan rzeczy było zaskakująco wiele czynników. Po pierwsze, nie uważam, aby nawet w rozszerzonej, szesnastozespołowej formule, piłkarskie mistrzostwa Europy potrzebowały aż czterech krajów-gospodarzy. Oczywiście, doskonale zdaję sobie sprawę z faktu, co i kto rządzi współczesnym futbolem i nie mam najmniejszych wątpliwości, że UEFA oraz FIFA najchętniej przyznawałyby prawo organizacji dużych imprez kilkunastu lub kilkudziesięciu krajom. A gdyby jeszcze udało się dołożyć do tego półfinał na Marsie i finał na Wenus, to tym lepiej dla sprawy. Bo przecież kluczowy w tej układance kibic telewizyjny i tak usiądzie przed ekranem, nie odczuwając przesadnego dyskomfortu z powodu tego, iż popołudniowy mecz rozgrywany jest w Helsinkach, wieczorny w Toronto, a jutro rano będziemy się łączyć z Sydney. Tyle tylko, że takie podejście już do końca obdziera finały mundialu czy EURO z ich wyjątkowości i ekskluzywności. I o ile zdążyliśmy już pogodzić się z faktem, że poprzez sztuczne rozszerzanie turniejów odebrano nam w znacznej mierze aspekt emocji sportowych (bo niezaangażowani kibice spokojnie mogą rozpocząć oglądanie od fazy pucharowej, odpuszczając sobie ekscytujące pojedynki USA z Tajlandią, czy Niemiec z innym Wietnamem), o tyle obok niszczenia specjalnego klimatu i otoczki okołosportowej trudno przejść obojętnie. Bo przynajmniej z mojej perspektywy, każde mistrzostwa były kompleksową przygodą, podczas której można było zanurzyć się w kulturze i zwyczajach kraju-gospodarza, oddychać życiem ulic Nicei, Winnipeg, czy Leverkusen, mając przy tym poczucie bycia częścią czegoś … nie, nie wielkiego (na tym akurat nigdy mi nie zależało), ale z pewnością wyjątkowego. Wciąż całkiem świeże są przecież w pamięci wspomnienia z EURO 2013 i powiem szczerze, że zdecydowanie bardziej niż obronione przez Nadine Angerer rzuty karne z tamtą imprezą kojarzą mi się mini-turnieje dla dzieci w centrum handlowym Nordstan, kłódka pozostawiona przez reprezentantki Niemiec na moście w Malmö, czy wreszcie pochód duńskich kibiców przez centrum Göteborga. Na koniec dnia, to właśnie takie obrazki zostają z nami najdłużej, a szesnastozespołowy turniej z czterema gospodarzami raczej nam ich w tej formie nie zapewni. W zamian dostaniemy coś na kształt Elite Round siedemnastek lub dziewiętnastek, bo każdy kraj będzie tak naprawdę żył wyłącznie wynikami jednej, swojej grupy. A później jeszcze dwa-trzy mecze fazy pucharowej i zamykamy bazarek. Cóż, przynajmniej z mojej perspektywy nie brzmi to jak przepis na niezapomniane, wypełnione sportowymi i kulturalnymi emocjami lato.

Są jednak jeszcze inne, choć powiązane z powyższym powody, dla których kandydatura krajów nordyckich nie jest dla mnie całkowicie optymalna. Nie o wszystkich zamierzam tu wspominać, gdyż ten tekst rozrósłby się wówczas do zdecydowanie przekraczających dobre obyczaje rozmiarów, ale o jednym z nich wspomnieć zdecydowanie warto. Otóż federacją, która jako pierwsza zgłosiła chęć organizacji EURO 2025 była Dania i za cieśniną Sund temat ten był żywy już wtedy, kiedy w Szwecji mieliśmy głowy zaprzątnięte raczej mundialem 2027. Jasne, polityka wymaga od wszystkich elastyczności, ale jednak trochę gryzie mnie fakt, iż ewentualny finał wspólnej, nordyckiej imprezy miałby ostatecznie odbyć się w aglomeracji sztokholmskiej. Dopiero co obchodziliśmy przecież pięćdziesiątą rocznicę wywalczenia przez duńskie piłkarki mistrzostwa świata (tego sprzed ery FIFA, to fakt) i taki finał w Kopenhadze byłby naprawdę pięknym hołdem dla duńskiego wkładu w rozwój światowego futbolu przez ostatnie pół wieku. A wkład ten był, z czego doskonale zdajemy sobie sprawę, absolutnie niezaprzeczalny. Niestety, jedynym czynnikiem decydującym o podziale ról w tym nordyckim teatrze, okazały się ostatecznie pojemności stadionów personalne wpływy we władzach centralnych. Siląc się na żart, można byłoby podsumować to stwierdzeniem, że w nazywaniu krajów Północy ostatnimi bastionami socjalizmu w świecie Zachodu jest jednak jakieś ziarno prawdy.

W tym miejscu zasadne wydaje się jednak pytanie: Skoro nie kraje nordyckie, to kto? I akurat tutaj na brak dobrych odpowiedzi bynajmniej nie narzekamy. Bardzo mocnym kandydatem jest oczywiście Polska, czyli kraj, który jak mało kto potrafi organizować wielkie turnieje na absolutnie najwyższym poziomie. W tym przypadku kwestią problematyczną pozostaje jednak takt, iż mówimy o reprezentacji, która jeszcze nigdy w swojej historii nie uczestniczyła w finałach EURO lub MŚ. I choć pod względem sportowym Ewa Pajor z koleżankami z pewnością byłyby w pełni gotowe na lato 2025 i miałyby nawet potencjał na zostanie rewelacją tej imprezy, to jednak pierwszy awans zdecydowanie lepiej smakuje wywalczony w boiskowej rywalizacji, a nie w zaciszu gabinetowych ustaleń. Takich dylematów nie byłoby w przypadku kandydatury ukraińskiej, która to szczególnie po selekcjonerskiej nominacji Lluisa Cortesa stała się moim cichym faworytem tego wyścigu. W tym temacie niestety wszystko zmieniła aktualna sytuacja polityczna i na dziś, nawet w przypadku przyjęcia najbardziej optymistycznego scenariusza, organizacja takiego przedsięwzięcia byłaby niezwykle trudna do przeprowadzenia w zasadzie na wszystkich możliwych płaszczyznach. Dlatego więc, gdybym mógł oddać głos i oficjalnie wesprzeć jedną z kandydatur, zdecydowałbym się na Szwajcarię (wspartą oczywiście stadionem w Vaduz). Wydaje się bowiem, że takie kompaktowe finały EURO w stosunkowo niewielkim powierzchniowo kraju byłyby wspaniałą odtrutką na coraz bardziej absurdalne pomysły ze strony UEFA i FIFA, które – nie łudźmy się – jeszcze nie osiągnęły swojego apogeum. Przez kilkanaście ostatnich lat zdążyłem się jednak przyzwyczaić, że moje spojrzenie na wiele spraw jest zdecydowanie dalekie od tego mainstreamowego (albo mówiąc nieco bardziej precyzyjnie – że wyprzedza ono myślenie mainstreamowe), więc ani trochę nie dziwi mnie, iż Szwajcaria uważana jest w tym wyścigu za jednego z underdogów.

No dobrze, ale skoro nordycka kandydatura jest z mojej perspektywy stosunkowo mało atrakcyjna, to dlaczego rozpocząłem ten tekst od jasnej deklaracji, że z całego serca życzę jej powodzenia? Odpowiedź znów jest tu banalnie prosta: Ponieważ nie chcę więcej oglądać tego, co właśnie obejrzałem na stadionie w Gori. A w przypadku klepnięcia awansu do Australii i Nowej Zelandii w najbliższy wtorek i jednoczesnym wywalczeniu prawa organizacji EURO 2025, miałbym pewność, że reprezentacja Szwecji przez prawie cztery lata nie będzie musiała rozgrywać żadnych śmiesznych eliminacji. Doceniam przy tym fakt, że tym razem w losowaniu mocno sprzyjała nam fortuna, bo na przykład takie Dunki na mundial pojadą, nie rozgrywając wcześniej choćby jednego poważnego meczu (to chyba jakiś nowy rekord). I tak, doskonale wiem, że UEFA już zapowiedziała całkowite przemodelowanie systemu kwalifikacji, bo już nawet w głuchej na jakiekolwiek życzliwe sugestie piłkarskiej centrali komuś zapaliła się czerwona lampka sugerująca, że coś tu ewidentnie nie gra. I nie mam wątpliwości, że tym razem do owych zmian faktycznie dojdzie, a nie – jak było to chociażby ostatnim razem – całkiem rozsądny projekt wyłoży się finalnie na ostatniej prostej. Tyle tylko, że ja już Wam – drodzy futbolowi decydenci – kompletnie nie wierzę. Szanowny Aleksandrze Ceferinie, szanowna Nadine Kessler: swoimi działaniami doszliście do punktu, w którym moje zaufanie do Was i do Waszych kolejnych pomysłów jest bliskie zeru i dziś bałbym się powierzyć Wam wykonanie najprostszej, codziennej czynności, bo z tyłu głowy krążyłaby mi myśl, że i tak na pewno coś po drodze spieprzycie. Zupełnie jak bohater tego słynnego mema od You had one job. Bo należycie do tych, których można ostrzegać, że jedziecie na czołowe zderzenie ze ścianą, ale powaga sytuacji dociera do Was dopiero, gdy w nią z całym impetem przywalicie. I to dla pewności pięć razy. A już tłumaczenia, że Łotyszki w Anglii zagrałyby inaczej, gdyby mogły skorzystać z kilku nieobecnych zawodniczek, były na tyle absurdalne, że trudno je w jakikolwiek mądry sposób skomentować. To tak, jakbym postanowił ścigać się z mistrzem świata w sprincie, a następnie stwierdził, że wyścig wyglądałby inaczej, gdybym minimalnie nie spóźnił momentu wyjścia z bloków startowych. Znaleźlibyśmy się wówczas na mniej więcej podobnym poziomie nonsensu.

Raz jeszcze podkreślę, że nie mam wątpliwości co do tego, że organizacja rozgrywek reprezentacyjnych w Europie ulegnie w najbliższej przyszłości znaczącej poprawie. Ale to głównie z tej przyczyny, że gorzej niż obecnie być po prostu nie może. Wymyślenie bardziej sprawiedliwego systemu niż ten, którym poczęstowaliście nas przy okazji eliminacji MŚ 2023, nie jawi się jako szczególnie trudne zadanie. Na stole leży całkiem konkretny pomysł przywrócenia grup A i B (coś na kształt systemu z umiarkowanym powodzeniem obowiązującego od niedawna w rozgrywkach młodzieżowych), sporo można pokombinować w temacie dwu-, a nawet trzystopniowych kwalifikacji, ciekawą ideą są ponadto rozgrywki Europejskiej Ligi Narodów z systemem spadków i awansów jak w hokeju na lodzie. Nawiasem mówiąc, te ostatnie mogłyby nawet docelowo zastąpić w kalendarzu mistrzostwa Europy, ale ten pomysł zapewne napotka na spory opór sami-wiecie-kogo, bo przecież im więcej turniejów tym lepiej, nawet jeśli gramy w nich de facto o to samo. Nie ma jednak większego sensu analizowanie, czy przygotowywanie ewentualnych projektów, bo to w UEFA siedzą ludzie, którzy pobierają za to wynagrodzenie. A ostatnimi czasy, jeśli nasza dyscyplina staje się coraz bardziej atrakcyjna, to dzieje się to bardziej pomimo, a nie dzięki ideom wypływającym z Nyonu nad Jeziorem Genewskim. I nawet jeśli kolejny pomysł okaże się bardziej trafny niż wszystkie poprzednie razem wzięte (szanse małe, ale zawsze), to wykształcony w minionych latach sceptycyzm każe mi jednak dla bezpieczeństwa obserwować całe to przedsięwzięcie z pewnego dystansu. A do tego możemy potrzebować organizacji kilku meczów EURO 2025 w dwóch (!) szwedzkich miastach. Obecny układ sił wskazuje na to, że szanse na taki obrót spraw wydają się całkiem spore, wahające się w granicach pięćdziesięciu procent.

Farsa w deszczu

depositphotos_201954924-stock-photo-view-football-ball-net-goal

Ten obrazek mógłby spokojnie posłużyć za skrót meczu Gruzji ze Szwecją

W tym miejscu w teorii powinna pojawić się relacja z dzisiejszego meczu reprezentacji Szwecji. Problem jest jednak taki, że to, co obejrzeliśmy właśnie na boisku w Gori niezwykle trudno jest analizować od strony czysto sportowej. Bo czy Peter Gerhardsson dostał jakąkolwiek odpowiedź w temacie gry na trójkę stoperek, jeśli przez większą część spotkania Magdalena Eriksson z Lindą Sembrant rozgrywały piłkę mniej więcej na trzydziestym metrze przed bramką rywalek, a o ich postawie w defensywie nie da się powiedzieć kompletnie nic? Bo czy jest sens przywoływać zmarnowane przez Linę Hurtig czy Stinę Blackstenius setki, skoro i tak kilkadziesiąt sekund po nich futbolówka ostatecznie znajdowała drogę do gruzińskiej bramki, a obie nasze napastniczki zakończyły mecz z dwoma trafieniami na koncie? W drugiej linii też wszystko wyglądało fantastycznie, ale Seger, Angeldal i Rolfö z poważniejszymi niż dzisiejsze wyzwaniami spotykają się kilka razy w tygodniu na treningach. O obecności na boisku Jennifer Falk w ogóle nie ma sensu wspominać, bo tę potyczkę Szwedki wygrałyby nawet wówczas, gdyby na murawie pojawiły się bez bramkarki. I najpewniej dokonałyby tego w identycznych rozmiarach.

W pewnym momencie jedyną kwestią dostarczającą nam nieco emocji było obserwowanie, czy każda ze szwedzkich piłkarek zakończy mecz z przynajmniej jednym golem na koncie. Do przerwy sztuka ta nie udała się jedynie Caroline Seger (na pocieszenie zawodniczka Rosengård zapisała na swoim koncie dwie asysty), Johannie Kaneryd (jedna asysta) oraz Magdalenie Eriksson. Szczególnie kapitanka Chelsea mogła być takim obrotem spraw nieco sfrustrowana, gdyż fortuna ewidentnie nie była tego dnia po jej stronie. A to zatrzymała ją poprzeczka, a to piłkę zdjęła jej z głowy koleżanka, a to po dobrym złożeniu się do strzału do pełni szczęścia zabrakło kilkudziesięciu centymetrów. To wszystko miało jednak znaczenie wyłącznie marginalne, gdyż kolejne bramki padały z taką częstotliwością, że zaczęliśmy zastanawiać się, czy Petera Gerhardssona nie zacznie boleć ręka od tradycyjnego przybijania piątek całej ławce rezerwowych po każdym golu. Szwedzki selekcjoner wyszedł najwyraźniej z podobnego założenia, gdyż po piątym trafieniu po raz pierwszy podczas swojej kadencji z owego sympatycznego rytuału zrezygnował. Trudno go jednak za to winić, wszak jego podopieczne podwyższały wynik z niesamowitą regularnością, co mniej więcej 180 sekund.

Na początku drugiej połowy Gruzinkom udało się wytrzymać nieco ponad dwadzieścia minut bez straconego gola, ale jeśli mamy o tym rozmawiać w kategoriach sukcesu, to coś chyba jest tu nie tak. Tym bardziej, że po chwili na placu gry pojawiły się żądne kolejnych bramek szwedzkie rezerwowe i zabawa rozpoczęła się od nowa. Tym razem rozkręciły ją Sofia Jakobsson z Rebecką Blomqvist i choć po przerwie w liczbach nie wyglądało to aż tak efektownie, to obraz meczu nie zmienił się ani trochę. Rywalki nie tyle nie potrafiły poważnie zagrozić bramce Falk, ale wręcz miały ogromne trudności z przekroczeniem z piłką linii środkowej. O podstawowych błędach w kryciu, pozycjonowaniu, czy ustawieniu przy stałych fragmentach nie wspominając. Symbolem tego meczu może być sytuacja, w której Ana Cheminawa przeprowadziła kilkusetmetrowy rajd, obejrzała się na wszystkie strony i … zauważyła, że kompletnie nie ma z kim tej akcji dalej rozegrać. A było to prawdopodobnie jedno z bardziej (jeśli nie w ogóle jedyne) udane zagranie gruzińskiej piłkarki na boisku w Gori.

To, że eliminacje mundialu w strefie europejskiej będą wyglądały właśnie w ten sposób, wiadomo było już w zasadzie w dniu losowania. I szkoda tylko, że w piłkarskiej centrali ponownie nie znalazł się nikt, kto poświęciłby chociażby kilka minut na krytyczną analizę pomysłu dopuszczania całkowicie amatorskich drużyn do eliminacji bez konieczności rozegrania fazy prekwalifikacyjnej. Bo skoro tak dużo mówimy o tym, jak bardzo zależy nam na poważnym traktowaniu, to chyba sami nie powinniśmy robić sobie pod górkę? Sobie, a przy okazji piłkarkom, bo takie mecze, jak dzisiejszy nie dają całkowicie nic także zawodniczkom i szkoleniowcom obu drużyn w nich uczestniczących. Do tego wrócimy jednak w osobnym tekście, a póki co odmeldowujemy się ze skąpanego w deszczu Gori i skupiamy się na tym, co czeka nas w najbliższy wtorek.

geoswe

2. kolejka – podsumowanie

sum

Komplet wyników:

Statystyki indywidualne:

Jedenastka kolejki:

lag2

Sabrina D’Angelo (Vittsjö) – Elli Pikkujämsä (Örebro), Shannon Woeller (Bromma), Sandra Adolfsson (Vittsjö), Lotta Ökvist (Häcken), Hallbera Gisladottir (Kalmar) – Amalie Vangsgaard (Linköping), Caroline Seger (Rosengård), Yuka Momiki (Linköping) – Cornelia Kapocs (Linköping), Juliette Kemppi (Kalmar)