Hit wybitnie nieoczywisty

Podczas domowej inauguracji piłkarki z Brommy miały nadspodziewanie dużo okazji do celebracji (Fot. Fredrik Backman)

Gdyby patrzeć wyłącznie na herby i nazwy klubów, hitowym starciem trzeciej serii spotkań bez wątpliwości należałoby obwołać poniedziałkową konfrontację na Kanaplan. Lider kontra mistrz, do tego dwie ekipy z perfekcyjnym jak dotąd rekordem, a na dokładkę z sumarycznym bilansem bramkowym 11-1 w dwóch premierowych kolejkach młodej jeszcze ligowej kampanii. Nie da się jednak ukryć, że konfrontacja Hammarby z Rosengårdem będzie mieć zdecydowanego faworyta i w tej roli wybiegną na murawę podopieczne trenera Martina Sjögrena. Na korzyść sztokholmianek przemawia bowiem nie tylko atut własnego boiska, ale także – a może przede wszystkim – sportowa jakość kadry. Co więcej, liderki w osobach Ellen Wangerheim, Julie Blakstad, czy Smilli Vallotto imponują u progu wiosny formą, Vilde Hasund ewidentnie przeżywa swój złoty czas na szwedzkiej ziemi, a współpraca Smilli Holmberg ze Stiną Lennartsson na prawej flance przynosi dalece przewyższające najśmielsze oczekiwania korzyści. W zespole gościń gotowe do gry będą już wprawdzie sprowadzone do klubu w ostatnich godzinach zimowego okienka transferowego Yuna Hazekawa oraz Isabella Sara Tryggvadottir, ale czy obecność tego duetu w meczowej kadrze faktycznie zmienia jakkolwiek nasze odważne predykcje? Niekoniecznie, wszak do podjęcia rzuconej przez kompletną wersję Hammarby rękawicy nawet życiowa dyspozycja Emilie Woldvik i kliniczna skuteczność Oony Sevenius mogą okazać się niewystarczające. Ku pokrzepieniu serc fanów czternastokrotnych mistrzyń Szwecji warto jednak przypomnieć, iż przed niespełna dekadą oba kluby starły się w walce o ligowe punkty w niemal dokładnie odwrotnych okolicznościach i głównie za sprawą fenomenalnego występu Emmy Holmberg oraz Julii Zigiotti, doszło wówczas do ogromnej niespodzianki. Jeśli ktoś chciałby odświeżyć sobie tamte nie tak odległe przecież czasy, zapraszamy do kliknięcia w ten link.

Zdecydowanie inny ciężar gatunkowy będzie miało sobotnie starcie na Grimsta Idrottsplats. Skazywane przez wielu na niemal pewną degradację piłkarki z Brommy rozpoczęły bowiem sezon od pewnego zwycięstwa nad Alingsås, a z wyjazdu do Vittsjö punktów nie przywiozły w zasadzie wyłącznie na własną prośbę. Zdecydowanie mniej powodów do zadowolenia mieli natomiast u progu wiosny w Linköping, a mało ekskluzywna cyfra zero po stronie zarówno zdobytych punktów, jak i strzelonych goli, jest tego najbardziej namacalnym dowodem. Choć ligowa karuzela dopiero wchodzi na wysokie obroty, przegrany w tym meczu najprawdopodobniej na dobre uwikła się w rywalizację w dolnych rejonach tabeli, a tego scenariusza absolutnie wszyscy – bez względu na klubową przynależność – woleliby za wszelką cenę uniknąć. Czy Koivisto, Bakker, Björk, a także ulubienica selekcjonera Gerhardssona Jonna Andersson w porę przypomną sobie, że w tej lidze zwyczajnie nie wypada im grać aż takich ogonów? A może to Ida Bengtsson, Frida Thörnqvist i Tuva Ölvestad udowodnią, że zdecydowanie zbyt wcześnie spisaliśmy zespół z zachodniego Sztokholmu na straty? Minimalne wskazanie wędruje chyba w kierunku LFC, lecz w tym zestawieniu możliwe jest absolutnie każde rozstrzygnięcie.

Czas przejść teraz do dwóch chyba najciekawszych meczów najbliższego weekendu, a jednym z nich będzie niewątpliwie potyczka beniaminka z Malmö z napędzanym fińsko-islandzkim silnikiem Kristianstad. Obie ekipy mają już tej wiosny na rozkładzie ligowego potentata z Hisingen, lecz obie po drodze przyjęły także kilka nieoczekiwanych ciosów w postaci bolesnych pucharowo-ligowych rozczarowań. Kolejnym elementem łączącym jest kluczowa rola zawodniczek sprowadzonych do Szwecji w zimowym okienku transferowym, gdyż wspomniane, głośne zwycięstwa nad Häcken raczej nigdy nie zmaterializowałyby się bez wydatnego wkłady własnego Alexandry Johannsdottir (KDFF) oraz Isabelli D’Aquili (MFF). Idąc dalej, nie sposób zestawić ze sobą solidnych formacji defensywnych, a także nie zwrócić uwagi na dynamikę prawych wahadłowych, kluczowych zarówno w personalnej układance trenera Angergårda, jak i jego vis-à-vis ze stolicy Skanii. Na pierwszy rzut oka wygląda to jak perspektywa rywalizacji z własnym odbiciem w lustrze, ale jednak gdy zajrzymy pod powierzchnię, to szybko zauważymy, iż kluby te zdecydowanie więcej dzieli niż łączy. Począwszy od pomysłów taktycznych, poprzez środki wykorzystywane w realizacji boiskowych celów, a na długofalowej wizji projektu kończąc. Czyli co, jednak hit kolejki? Bez wątpliwości tak! Z równie wielką uwagą obserwować będziemy wyjazd w delegację do Norrköping piłkarek AIK, które tak często ostatnimi czasy chwaliliśmy. Być może nieco na wyrost, lecz nie da się ukryć, że sztab trenera Syberyjskiego tchnął w poczynania klubu z Solnej nowe życie. Teraz jednak przed stołecznymi Gryzoniami naprawdę wymagający test, wszak naprzeciwko Signe Carstens, Elli Reidy oraz Danielli Famili staną zaprawione w pierwszoligowych bojach Frida Andersson i Carrie Jones, a dowodzona przez Jennie Nordin formacja defensywa będzie musiała znaleźć sposób na zneutralizowanie zagrożenia ze strony duetu Leidhammar – Milivojevic. To ostatnie jak dotąd nie udało się tej wiosny nikomu, lecz chyba rzeczywiście doczekaliśmy czasów, w których to AIK postrzegamy w kategoriach zespołu mogącego skutecznie przełamać podobny trend.

Na pozostałych arenach kluby także spróbują sumiennie wywiązać się ze swoich zadań. Dla Djurgården będzie nim pójście za ciosem i rozpoczęcie sezonu od trzech kolejnych zwycięstw, co od czasu powrotu do krajowej elity przed dziesięcioma laty jeszcze się Dumie Sztokholmu nie zdarzyło. Häcken oraz Växjö spróbują natomiast odkupić część win za ewidentny, ligowy falstart i nie tylko zapisać na swoje konto pierwsze w sezonie punkty, ale zrobić to w stylu pozwalającym wierzyć, że realizacja tegorocznych celów wciąż leży na stole, a w gabinetach nie na nawet zalążka dyskusji o jakichkolwiek planach B. Klasa rywalek, a także atut własnego boiska, niewątpliwie takiemu podejściu sprzyjają, lecz ani a Kronobergu, ani tym bardziej w Hisingen, nie ma już choćby delikatnego marginesu na kolejne potknięcia i wpadki.

Raz się remisuje, raz się remisuje

Walijka Hannah Cain to jedyna napastniczka, która zapisze na plus dzisiejszy występ na Gamla Ullevi (Fot. Ashley Crowden)

Ach, cóż to była za akcja! Trzy precyzyjne, prostopadłe podania wystarczyły, aby pokonać całą długość boiska, a zespołową pracę sfinalizowała precyzyjnym i wcale nie tak łatwym uderzeniem przy dalszym słupku środkowa napastniczka. Jasne, rywalki przesadnie nie przeszkadzały i przynajmniej kilka razy zachowały się cokolwiek biernie, ale czy można mieć o to pretensje do atakujących? Oczywiście, że nie. One po prostu zagrały swoje i odebrały za to w pełni zasłużoną nagrodę, a trenerka Rhian Wilkinson mogła z uśmiechem zadowolenia na twarzy gratulować swoim podopiecznym dobrze wykonanego zadania. Bo tak się zabawnie złożyło, że we wtorkowy wieczór na Gamla Ullevi to gościnie z Walii przeprowadziły najbardziej składny atak pozycyjny. I choć potrzebowały do tego wyłącznie tych zdecydowanie najprostszych środków, to okazały się one w stu procentach wystarczające, a wymiana futbolówki w trójkącie Hayley Ladd – Rachel Rowe – Hannah Cain bez wątpienia załapie się do wielu highlightsów podsumowujących czwartą kolejkę piłkarskiej Ligi Narodów. Co więcej, zaledwie kilka minut później szwedzką defensywę w niemal bliźniaczy sposób rozerwała jednym długim podaniem Lily Woodham i jedynie snajperska niefrasobliwość rezerwowej Ffion Morgan sprawiła, że wymęczone w bólach i znoju skromne prowadzenie 1-0 nie zamieniło się błyskawicznie w mocno problematyczne 1-2. Na nasze szczęście nominalna skrzydłowa drugoligowego Bristolu zdawała się być całą sytuacją równie zaskoczona i zamiast groźnego strzału zaprezentowała nam coś na kształt podania po ziemi do Jennifer Falk.

Na chwilę porzućmy jednak sarkazm, po przecież trzeba jasno podkreślić, że gra reprezentacji Szwecji na przestrzeni dziewięćdziesięciu minut sumarycznie nie wyglądała źle. To znaczy, powodów do popadania w samozachwyt też oczywiście zbyt wielu nie znajdziemy, ale warto uczciwie zauważyć, że gospodynie wywiązały się z roli faworytek i gdyby tylko okazały się w swoich poczynaniach bardziej konkretne, to z odniesieniem pewnego zwycięstwa raczej nie miałyby dziś większych trudności. Główny problem szwedzkich kadrowiczek polegał jednak na tym, że stwarzanych sytuacji nijak nie potrafiły one zamienić na gole, a jedynie trafienie – cóż za powiew klasyki – udało im się uzyskać za sprawą specjalności zakładu w postaci ofensywnych stałych fragmentów gry. Z narożnika dośrodkowała Filippa Angeldal, głowę dostawiła we właściwym miejscu Magdalena Eriksson i walijska defensywa ten jeden raz dała się zaskoczyć. Bo z gry, pomimo wielkiej ochoty do gry trójki naszych liderek, brytyjskiego muru nie udało się skruszyć, choć wybornych okazji ku temu nie brakowało. Piłka nożna jest jednak dyscypliną sportu o tyle bezwzględną, że tutaj nie przyznaje się bonusowych punktów za wypracowaną przewagę w statystyce posiadania futbolówki, czy też liczbie wymienionych podań. A jak już zdążyliśmy zauważyć, z wykańczaniem akcji nasze zawodniczki miały dziś naprawdę spore kłopoty.

O tercecie szwedzkich liderek wspominamy nieprzypadkowo, gdyż na tę chwilę kwestia sukcesu lub porażki kadry zdaje się niemal całkowicie zależna od aktualnej dyspozycji Fridoliny Rolfö, Johanny Kaneryd oraz Filippy Angeldal. To te piłkarki stanowią w zasadzie sto procent ofensywnego potencjału drużyny, nie licząc oczywiście zagrożenia płynącego z dopracowanych do perfekcji schematów egzekwowania wspomnianych już stałych fragmentów. Zawodniczka Barcelony szczególnie w pierwszej połowie imponowała dziś kilkudziesięciometrowymi rajdami, gwiazda londyńskiej Chelsea czarowała publiczność na Gamla Ullevi efektownymi dryblingami, a pomocniczka madryckiego Realu wiązała to wszystko z perspektywy środka pola, starając się nadawać akcjom szwedzkiego zespołu konkretny rytm. To wszystko działało i funkcjonowało, choć chciałoby się, aby nieco więcej dołożyła do tego procesu kreacji także druga z nominalnych pomocniczek. Niestety, tym razem trochę obok gry przeszły w tej materii zarówno Hanna Bennison, jak i zastępująca ją Julia Zigiotti, choć piłkarce Bayernu trzeba oddać, że pojawiła się na placu gry w momencie, gdy zapanował na nim nieco większy chaos, a o efektywną, metodyczną grę było już zdecydowanie trudniej.

Zdecydowanie największe znaki zapytania pozostawia jednak konsekwentne stawianie selekcjonera na Stinę Blackstenius i nawet nie chodzi w tym wszystkim o fakt, że napastniczka Arsenalu kolejny raz zaprezentowała nam występ, który przy sporej dawce wyrozumiałości możemy co najwyżej zaklasyfikować do dolnej strefy stanów średnich. Upór Gerhardssona dziwiłby nawet wówczas, gdyby Blackstenius znajdowała się w uderzeniu, bo przecież zimowo-wiosenne mecze służyć miały w pierwszej kolejności sprawdzeniu w warunkach meczowych konkretnych wariantów. A tych mamy w odwodzie całkiem sporo, czego dowody odnajdujemy już nawet nie tylko w rozgrywkach klubowych, ale również w występach naszej młodzieżówki, która bez najmniejszych kompleksów po dobrym i pełnym dramaturgii meczu zremisowała właśnie z rówieśniczkami z Hiszpanii, kilka dni wcześniej pewnie pokonując Belgię. I nawet jeśli ulubiona kadrowiczka szwedzkiego selekcjonera przy okazji kolejnego reprezentacyjnego okienka popisze się hat-trickiem, to zdania w tej kwestii nie zmieniamy: nie stać nas na to, aby samowolnie rezygnować z tak wielu dostępnych nam opcji. Jeśli Gerhardsson na zakończone właśnie zgrupowanie powołał Cornelię Kapocs z Liverpoolu tylko po to, aby ta uczestniczyła w treningach i obejrzała mecze z perspektywy ławki rezerwowych, to takie decyzje po prostu się nie bronią. Podobnie jak sztuczne nabijanie kadrowego licznika poprzez dokonywanie zmian w okolicach 80. minuty, jak wielokrotnie miało to miejsce w przypadku Rebecki Blomqvist, Hanny Bennison, a ostatnimi czasy Rosy Kafaji. Takie epizody nie mówią nam o potencjalnej wartości danej zawodniczki kompletnie nic nawet wówczas, gdy ta jakimś cudem popisze się akurat pojedynczym błyskiem dającym na przykład zwycięskiego gola. Takie zabawy możemy uskuteczniać w ćwierćfinale EURO, a nie w okresie przygotowawczym, kiedy to z definicji jest czas na fazę testów mającą doprowadzić nas w prostej linii do właściwych wniosków i dokonania sprawiedliwej selekcji. Tyle tylko, że w przypadku Blågult o tej ostatniej z oczywistych względów mowy być nie może.

I o ile my wciąż – z miesiąca na miesiąc coraz bardziej tym stanem rzeczy zmęczeni – kręcimy się w kołowrotku niewiedzy, o tyle Rhian Wilkinson znów może się szeroko uśmiechnąć, przypominając sobie dzisiejszy występ dwudziestoletniej bramkarki Safii Middleton-Patel oraz osiemnastoletniej defensorki Mayzee Davies. Obie zaprezentowały się na pełnym dystansie dziewięćdziesięciu minut i mówiąc kolokwialnie naprawdę dały radę, odpłacając tym samym selekcjonerce za szansę i zaufanie. Cóż, gdyby urodziły się w Szwecji, okazji do zaprezentowania swoich umiejętności w zbliżonych okolicznościach zapewne by się prędko nie doczekały. W podobnych kategoriach może odbierać rzeczywistość także występująca na co dzień tylko w IFK Norrköping Carrie Jones, która po powrocie do klubowej szatni będzie mogła z przejęciem opowiedzieć Wilmie Leidhammar o uczuciach towarzyszących grze o punkty na murawie Gamla Ullevi.

Absurdalnie, ale do przodu

W takich okolicznościach przyrody Filippa Angeldal po raz pierwszy wyprowadziła reprezentację Szwecji na prowadzenie (Fot. Bildbyrån)

To był wieczór pełen kuriozalnych goli, niezrozumiałych dla nikogo z wyjątkiem rumuńskiej sędzi decyzji, wzruszających pożegnań i intrygujących pytań, na które wciąż szukamy odpowiedzi. Zaczęło się od wyjątkowo mocnego uderzenia, skończyło się jeszcze głośniejszym Bang! i nawet zgodnie z logicznym następstwem zdarzeń, po zwycięstwo sięgnęła drużyna dojrzalsza, bardziej konkretna i zwyczajnie lepsza jakościowo. Tyle tylko, że mniej więcej od trzydziestej minuty trudno było pozbyć się natrętnej myśli, iż Włoszki robią naprawdę wiele, aby ten mecz przegrać, natomiast Szwedki równie sumiennie pracują na to, aby go nie wygrać. Bo choć niezaangażowani kibice mogli się przy tylu zwrotach akcji całkiem nieźle bawić, to jednak natężenie kiksów i wszelkiej maści pomyłek zdecydowanie przewyższało normę ustaloną dla starcia w ramach najwyższej dywizji Ligi Narodów.

Zacznijmy może od plusów, wśród których raz jeszcze na pierwszy plan wyłaniają się szwedzkie stałe fragmenty gry. Jasne, sceptycy zwrócą uwagę na kilka zmarnowanych rzutów rożnych i wolnych, lecz bilans per saldo niezmiennie wychodzi na wyraźny plus dla kadrowiczek Gerhardssona. To ze stojącej futbolówki padły na Strawberry Arenie gole numer dwa i trzy dla Blågult, a zagrożenie i popłoch pod włoską bramką udało się stworzyć przynajmniej jeszcze kilka razy. Po drugie, całkiem nieźle funkcjonował środek pola, a Julia Zigiotti ponownie dała dowód swojej przydatności dla drużyny narodowej bez względu na to, co aktualnie dzieje się z jej klubową karierą w Monachium. Na temat Filippy Angeldal w roli potencjalnej liderki drugiej linii wypowiadaliśmy się już wielokrotnie, ale dzisiejszego wieczora zwolennicy kandydatury piłkarki madryckiego Realu z pewnością dostali na poparcie swojej tezy kilka dodatkowych argumentów. Całkiem przyzwoicie prezentowały się ponadto szwedzkie skrzydła, a dynamiczne wejścia Johanny Kaneryd po prawej oraz Fridoliny Rolfö po lewej stronie sprawiały defensywie naszych rywalek niemało problemów. Z nakładaną przez gospodynie presją ani trochę nie radziły sobie włoskie wahadłowe, których indywidualne błędy bezpośrednio przyczyniły się do aż dwóch straconych przez Azzurre goli. Nie wyłączając z tej puli oczywiście również tego najbardziej niecodziennego trafienia, bo zanim Elena Linari nieporadnie nastrzeliła podczas próby wybicia wykonującą właśnie wślizg Kosovare Asllani, jej koleżanka z formacji nieco nonszalancko dopuściła do naprawdę niebezpiecznego dośrodkowania spod linii końcowej. A zachowanie rezerwowej Elisabetty Oliviero w doliczonym czasie gry także do najrozsądniejszych się bynajmniej nie zaliczało.

O ile z postawy środka pola i skrzydeł mogliśmy być więcej niż zadowoleni, o tyle zachowanie szwedzkich piłkarek w pierwszych dwudziestu sekundach spotkania jednoznacznie zasługuje na naganę. Najpierw Chiara Beccari, niepowstrzymywana przez absolutnie nikogo, bezkarnie wbiegła sobie w pole karne, a następnie para stoperek kompletnie odpuściła krycie Emmy Severini, która z nieoczekiwanego prezentu skwapliwie skorzystała, otwierając tym samym swój reprezentacyjny, bramkowy licznik. Co więcej, wnioski z tego falstartu najwyraźniej nie zostały wyciągnięte, gdyż po chwili za sprawą Micheli Cambiaghi mogło być już 2-0 dla Włoszek i przed takim scenariuszem uchroniła nas jedynie tyleż ofiarna, co przypadkowa interwencja Jennifer Falk. Postawa formacji defensywnej to zresztą całkiem atrakcyjny temat do głębszych analiz, bo jeżeli selekcjoner brak jakichkolwiek rotacji w tych sektorach tłumaczy koniecznością wypracowania boiskowych automatyzmów, to póki co niewiele pozytywnego z tego eksperymentu wynika. Podobnie zresztą jak z upartego stawiania na Stinę Blackstenius, która zgodnie ze swoim zwyczajem zaprezentowała nam niecelny strzał z kilku metrów na właściwie pustą już bramkę. Jasne, napastniczkę londyńskiego Arsenalu możemy pochwalić za efektywną małą grę z Fridoliną Rolfö (przy okazji: długimi fragmentami obiecująco wyglądała w tym zakresie także współpraca na linii Kaneryd – Asllani), ale bądźmy szczerzy: gdybyśmy mówili w tym miejscu o zawodniczce o inklinacjach defensywnych, to po tylu tak kosztownych błędach, byłaby ona bardzo daleko od wyjściowego składu kadry. Zakładając oczywiście, że ten ostatni ustalany byłby na podstawie sprawiedliwych kryteriów.

Cóż, piątkowy mecz był w obrazku przynajmniej tak osobliwy, jak nazwa stadionu, na którym go rozegrano. I choć sędzia z Rumunii robiła wiele, aby to o jej wyczynach mówiło się po końcowym gwizdku najwięcej, to umówmy się, że ten wieczór zapamiętamy przede wszystkim dzięki kapitalnemu uderzeniu Filippy Angeldal z rzutu wolnego, a także niezwykle wzruszającego podziękowania dla Hedvig Lindahl za dwadzieścia lat w służbie narodowej reprezentacji. A co czeka nas w najbliższy wtorek na Gamla Ullevi? Logika podpowiadałaby spokojny wieczór na robocie, ale ta kadra naprawdę stała się ostatnimi czasy równie nieprzewidywalna co popularne w niektórych kręgach fasolki wszystkich smaków. Cierpliwie zatem czekamy i zobaczymy, co tym razem nam się wylosuje.

Wiosenne porządki

kenta

Pomimo porażki w Norrbotten, fani AIK wreszcie mogą spoglądać w przyszłość z umiarkowanym optymizmem (Fot. Kenta Jönsson)

Za nami pierwszy ligowy fortnight, a skoro tak, to nie ma opcji, aby po obejrzeniu w całości czternastu meczów Damallsvenskan, nie pojawiły się w naszych głowach jakieś mniej lub bardziej fantastyczne myśli i teorie. I choć tylko niektóre z nich czas zweryfikuje pozytywnie, to warto wykorzystać chwilowy, reprezentacyjny oddech, aby zebrać je w jednym miejscu w formie wolnych wniosków. Bo nawet jeśli próbka badawcza wciąż jest nadzwyczaj malutka, to dwa wypełnione szwedzką piłką klubową weekendy jak najbardziej dostarczyły nam przynajmniej kilku oczarowań i rozczarowań. O tych oczywistych i przewałkowanych na wszystkie możliwe strony anomaliach (zerowy dorobek Häcken) wspominać tu szerzej nie będziemy, a zamiast tego postaramy się wyciągnąć na pierwszy plan wydarzenia, które mniej wprawnemu obserwatorowi mogły w tym całym wiosennym zamieszaniu łatwo umknąć, choć zdecydowanie nie powinny.


AIK wreszcie ma plan i potrafi go egzekwować

Fanów klubu z Solnej przez lata było nam szczerze żal. Bo niby były inwestycje, niby była kadra uprawniająca do walki o cele wyższe niż ciągłe wędrówki między pierwszą i drugą ligą, lecz tej teorii nijak nie dawało się przełożyć na boisko. I nawet jeśli potrafiliśmy zachwycić się maestrią i klasą pojedynczych piłkarek (Nildén, Kafaji i inne), to całościowy obraz stołecznych Gryzoni był daleki od tego, który kibice z północnych rejonów Sztokholmu chcieliby co tydzień oglądać. Marazm i ogólna bylejakość pogłębiały się do tego stopnia, że powoli i my zaczęliśmy przyzwyczajać się do rzeczywistości, w której AIK żadną miarą nie da się zaliczyć do grona drużyn oglądanych z choć minimalną przyjemnością. W tej materii wiele zmieniło jednak przybycie do Solnej trenera Lukasa Syberyjskiego, który w przeciwieństwie do poprzedników potrafił tchnąć w zespół nowego ducha i skutecznie przekonać swoje podopieczne do konkretnych pomysłów. Zawodniczki z Solnej wreszcie zaczęły się na murawie komunikować (zarówno z ławką, jak i wzajemnie ze sobą), w ich grze pojawiły się konkretne schematy, a zakładany na rywalki z Linköping i Piteå pressing imponował na tyle, że pojedyncze fragmenty tych meczów odwijaliśmy sobie wielokrotnie tylko po to, aby podziwiać, jak zawodniczki w żółto-czarnych kostiumach odbudowują pozycję lub przesuwają się bez piłki. Jeszcze pół roku temu wydawało się to kompletną abstrakcją, ale dziś AIK naprawdę może pozytywnie inspirować i stanowić dla innych wzór do naśladowania.

Bromma się nie poddaje

Przed sezonem niejako przez aklamację uzgodniliśmy, że jesienią z najwyższą klasą rozgrywkową z hukiem pożegnają się Alingsås oraz Bromma. Po rozegraniu dwóch ligowych spotkań przypadek beniaminka wydaje się być faktycznie beznadziejny, ale ekipa trenera Gunnarsa najwyraźniej nie zamierza potulnie wcielać się w rolę drugiego pewnego spadkowicza. I choć los ani trochę nie oszczędza piłkarek z zachodniego Sztokholmu, a sztab szkoleniowy musi zmagać się nie tylko z ogromnymi ubytkami kadrowymi, ale również z poważną kontuzją podstawowej zawodniczki Wilmy Wärulf, dziewczyny z Brommy bynajmniej nie zamierzają w najbliższej przyszłości wywieszać białej flagi. Aby jednak realnie marzyć o utrzymaniu, trzeba jeszcze nauczyć się wykorzystywać swoje szanse, bo w minioną sobotę mecz z Vittsjö był jak najbardziej do wygrania, a tymczasem z wyprawy do północnej Skanii nie udało się ostatecznie przywieźć do domu choćby remisu. Ida Bengtsson, Frida Thörnqvist i reszta ambitnej ekipy dosłownie za chwilę staną jednak przed następną szansą na rozniecenie w sobie płomyka nadziei, a rywalizacja z trapionym problemami maści wszelakiej Linköping już dziś ewidentnie jawi się jako kolejna batalia z cyklu tych o sześć punktów. I tym razem pod żadnym pozorem nie można pozwolić sobie na podobny efekt końcowy.

Duma wreszcie dumna, ale na jak długo?

Ech, jak ten czas szybko leci… Za chwilę stuknie równo dekada od dnia, kiedy to Djurgården powracał po krótkiej i nieoczekiwanej przerwie do krajowej elity. I był to powrót naprawdę efektowny, w czym spory udział miała wybrana wówczas przez nas Odkryciem Roku dziewiętnastoletnia Johanna Kaneryd. Problem jednak w tym, że rozbudzone apetyty w kolejnych latach pozostawały ewidentnie niezaspokojone, a debiutancki sezon wciąż pozostawał najlepszym, jaki Duma Sztokholmu rozegrała od czasu wywalczenia ostatniej promocji do Damallsvenskan. Co więcej, zamiast zapowiadanej gry o medale, przyszła rozpaczliwa walka o utrzymanie, a neutralni fani mieli w pewnym momencie tak dość postawy piłkarek Djurgården, że dla oczyszczenia atmosfery zaczęli jawnie życzyć temu klubowi degradacji. Czy te lata wielkiej smuty, ogólnego marazmu i przepychanek boiskowo-gabinetowych możemy już oficjalnie klasyfikować jako element przeszłości? Na tak odważne deklaracje jeszcze zdecydowanie zbyt wcześnie, ale nie da się zaprzeczyć, że oto po raz pierwszy od dawna w pakiecie z pierwszymi promykami wiosennego słońca, kibice DIF otrzymali zastrzyk pozytywnej energii z obietnicą nadejścia lepszych czasów. Pauline Hammarlund jako współczesna wersja Mii Jalkerud? Olivia Ulenius jako współczesna wersja Johanny Kaneryd? Therese Åsland jako potencjalna kandydatka do nagrody MVP całego sezonu? To wszystko realnie może się wydarzyć i sam fakt rozważania przez nas podobnych scenariuszy jest z perspektywy DIF znaczącym krokiem naprzód, którego nie da się nie dostrzec.

Lustereczko, powiedz przecie…

… co te nasze mistrzynie ugrają w wielkim świecie? Niby tabela prawdę ci powie, ale jednak wklepywane do arkuszy cyferki nie zawsze korelują z tym, co widzimy na zielonej murawie. Bo w sumie Rosengård przepycha kolejne mecze jak nie nogą, to kolanem, a na dodatek Eartha Cumings wciąż cieszy się mianem bramkarki w obecnej kampanii ligowej niepokonanej, ale po obrończyniach tytułu gołym okiem widać, że drużyna ta w zimowym okienku przeżyła kadrowy wstrząs. Jeszcze nigdy w swojej najnowszej historii Rosengård nie przystępował do rozgrywek ze składem tak młodym, tak niedoświadczonym i tak bardzo pozbawionym gwiazdorskiego pierwiastka. Póki co, te wszystkie niedostatki udaje się maskować indywidualnymi przebłyskami zdecydowanie najlepszej w skali zespołu Emilie Woldvik, lecz norweska wahadłowa – nawet do spółki ze szkocką golkiperką – na dłuższą metę nie zapewnią wyników, do których fani FCR zdążyli się już przez dekady przyzwyczaić. W zestawieniu z realiami otaczającej nas rzeczywistości, odważne zapowiedzi Emmy Jansson, że przecież rok temu też wszyscy mocno przestrzelili z oceną potencjału Rosengård, można spokojnie włożyć między bajki. Bo nawet jeśli czas pracuje na korzyść Molly Johansson, Jo-Anne Cronquist, czy Bei Sprung, to nijak nie da się postawić ich umiejętności w jednym rzędzie z Momoko Tanikawą, Olivią Holdt, Sofie Bredgaard, Rebecką Knaak i Rią Öling. Co więcej, możemy być pewni, że za pół roku wnioski wyciągniemy w tej materii identyczne, a w Malmö znów będą mogli żałować, że w rozgrywkach Ligi Mistrzyń Rosengård nie będzie mógł zaprezentować światu swojej najlepszej, mistrzowskiej wersji.


Warto obserwować

Poniżej lista kilkunastu piłkarek, które podczas pucharowo-ligowej inauguracji zapisały się w naszej pamięci na tyle, że zamierzamy ich najbliższe losy śledzić z nieco bardziej wzmożoną uwagą. Tutaj także – z szacunku do wiedzy czytelników – darowaliśmy sobie oczywistości w stylu Woldvik, Åsland, Milivojevic, Holmberg, czy Wangerheim.

Ella Reidy i Signe Carstens (AIK) – klub z Solnej i efektywna gra w środku pola to kombinacja dawno w naszym uniwersum niewidziana. Wspomniany duet, do spółki z ograną już na tym poziomie Daniellą Famili, skutecznie nam ten trend odczarowuje. A my ponownie uczymy się świata, w którym AIK potrafi na boisku wykreować coś więcej niż tylko indywidualne przebłyski swoich liderek.

Ida Bengtsson (Bromma) – brylowała w fazie grupowej Pucharu Szwecji, nie spuściła z tonu przy okazji ligowej inauguracji. Jeśli Bromma chce w tym sezonie zagrać wszystkim ekspertom na nosie, to potrzebuje w swojej kadrze prawdziwej liderki drugiej linii. Kandydatka zdolna unieść na swoich barkach tak potężną odpowiedzialność jest tylko jedna i gorąco trzymamy kciuki za powodzenie tej odważnej misji.

Frida Thörnqvist (Bromma) – w odbudowującym swoją potęgę Hammarby nie potrafiła znaleźć dla siebie miejsca, lecz kilka kilometrów na Zachód ewidentnie odzyskała radość z gry i na naszych oczach bawi się futbolem. Jej gra cieszy oczy nie tylko nielicznych bywalców Grimsta IP, ale i fanów neutralnych, choć nie zazdrościmy defensorkom, które w najbliższych tygodniach napotkają ją na swojej drodze.

Lucia Duras i Olivia Ulenius (Djurgården) – za sprawą Alice Bergström i Stinalisy Johansson fani DIF ponownie uwierzyli w sprawczą moc swoich skrzydeł, lecz transfery wyżej wymienionych piłkarek były dla sympatyków Dumy Sztokholmu bolesnym ciosem. Zupełnie niespodziewanie, porzucone serca fanów błyskawicznie zostały ponownie zdobyte, a najbliższe tygodnie przesądzą, czy przerodzi się to w prawdziwie trwałe uczucie, czy pozostanie jedynie krótkotrwałą fascynacją.

Sofia Reidy (Kristianstad) – wszyscy wiele razy podkreślaliśmy wartość Emmy Petrovic oraz Gudny Arnadottir, lecz u ich boku, trochę na drugim planie, była piłkarka Jitexu w ostatnim czasie wyrosła nam na pełnoprawną ligowczynię. A skoro tak, to właśnie dzięki niej defensywa klubu z północno-wschodniej Skanii stała się na tę chwilę produktem najwyższej jakości.

Alexandra Johannsdottir (Kristianstad) – jedyny w tym gronie wyjątek, bo mówimy przecież o piłkarce wielkiego formatu, z przeszłością w Serie A i wieloma występami w reprezentacji Islandii. Jej wejście do Damallsvenskan okazało się jednak do tego stopnia imponujące, że – cytując pewną klasyczkę – ten osobny akapit nowej piłkarce Kristianstad się po prostu należał.

Nathalie Hoff Persson (Malmö) – niby ma za sobą występy w najsilniejszych szwedzkich klubach, przygodę z ligą portugalską i efektowną próbę odbudowania się w Örebro, a wciąż musi udowadniać swoją sportową wartość. W roli cichej bohaterki czuje się jednak znakomicie, a fani z błękitnej części Malmö jeszcze nie raz będą dziękować, że ta piłkarka występuje obecnie w koszulce ich ukochanego klubu.

Maya Antoine i Elin Rombing (Norrköping) – prawdopodobnie dwie najbardziej niedoceniane piłkarki całej naszej ligi. Pierwsza coraz głośniej puka do bram kanadyjskiej kadry i marzy o transferze życia, drugiej zaś przy obecnym składzie selekcjonerskim reprezentacyjna przygoda raczej niestety w najbliższym czasie nie grozi. A szkoda.

Tilde Johansson i Miho Kamogawa (Växjö) – dwie porażki ekipy z Kronobergu nie są oczywiście wymarzonym otwarciem sezonu, ale fani w Växjö mogą przynajmniej pocieszać się więcej niż poprawnymi i co najważniejsze powtarzalnymi występami wymienionej dwójki. Pozycje prawej wahadłowej oraz głównej kreatorki w środku pola wydają się właściwie zabezpieczone.