Powodzenia we Francji!

Momoko Tanikawa i Clare Polkinghorne – tak przedstawia się skromna reprezentacja Damallsvenskan na rozpoczynający się już za kilkanaście godzin turniej piłkarek nożnych w ramach Igrzysk XXXIII Olimpiady. Gospodarzem zmagań będzie tym razem Francja, rywalizacja toczyć się będzie między innymi na doskonale znanych nam obiektach w Nicei, Marsylii, Lyonie, czy Paryżu, a w grze o trzy komplety medali pozostaje dwanaście drużyn z sześciu konfederacji. Bezwzględne zasady kwalifikacji sprawiły, że oprócz głodnych jakiegokolwiek realnego sukcesu w seniorskim futbolu gospodyń, honoru Europy bronić będą aktualnie panujące mistrzynie świata z Hiszpanii oraz zawsze groźne Niemki, które zresztą – czego my akurat z pewnością szybko nie zapomnimy – okazały się bezkonkurencyjne przed ośmioma laty na boiskach Brazylii. Co ciekawe, na tych samych Igrzyskach po srebrne krążki sięgnęła także męska kadra Niemiec, prowadzona wówczas przez… pewnego charyzmatycznego szkoleniowca rodem z Westfalii. Mowa tu rzecz jasna o 73-letnim obecnie Horście Hrubeschu, dla którego tegoroczny turniej może okazać się jedną z ostatnich szans na sięgnięcie po upragniony, olimpijski laur. Niespełna dekadę temu pełnia szczęścia była o krok, lecz w niezwykle dramatycznym konkursie rzutów karnych o jedno trafienie lepsi okazali się ostatecznie gospodarze. Tym razem ewentualny finał przeciwko przedstawicielkom kraju-organizatora również wydaje się jak najbardziej prawdopodobnym scenariuszem, choć przy tak wyrównanej stawce już sam awans do strefy medalowej byłby z perspektywy ośmiokrotnych mistrzyń Europy wynikiem nie do pogardzenia. Szczególnie, że kilkanaście ostatnich dni niemiecki zespół doświadczyło niezwykle boleśnie, a poważna kontuzja Leny Oberdorf bardzo zasmuciła kibiców piłki nożnej na całym świecie bez względu na personalne afiliacje, sympatie, czy antypatie.

Wracając jednak do naszych jedynaczek: zarówno pomocniczce Rosengård, jak i stoperce Kristianstad z całego serca życzymy z tego miejsca powodzenia i… jak najpóźniejszego powrotu do ligowej rzeczywistości. Duet ten jest o tyle niezwykły, że choć obie zawodniczki reprezentują na co dzień kluby ze Skanii, to poza tym zdecydowanie więcej je dzieli niż łączy. Inna pozycja na boisku, inne zadania do wykonania na placu gry, wreszcie biegunowo odmienne doświadczenie w piłce reprezentacyjnej, które zresztą wynika niejako w prostej linii z metryki. 35-letnia Polkinghorne w barwach Matildas zadebiutowała w czerwcu 2006, czyli niespełna miesiąc po tym, jak Tanikawa gdzieś na terenie prefektury Aichi hucznie świętowała swoje pierwsze urodziny. Obie panie należą więc do dwóch różnych generacji, na finałowy bój na podparyskim Parc des Princes podążać będą całkowicie różnymi ścieżkami, ale mocno trzymamy kciuki za to, aby koniec końców obu udało się tam dotrzeć. Japońsko-australijski mecz o złoto wcale nie jawi się nam jako scenariusz z kategorii soccer fiction (a już z pewnością nie bardziej niż starcie Szwecji z Kanadą trzy lata temu), choć oprócz wielu mierzących wysoko rywalek, szyki może nam pokrzyżować w tej materii także drabinka fazy pucharowej, której oficjalny kształt poznamy dopiero 31. lipca. Aby jednak marzyć o największych zaszczytach, najpierw trzeba się w ogóle na etapie ćwierćfinałów znaleźć, a już pierwszego dnia turnieju zarówno Australię, jak i Japonię czeka niezwykle wymagające zadanie. Podopieczne trenera Ikedy zmierzą się bowiem z Hiszpanią, zaś kadrowiczki Tony’ego Gustavssona staną w szranki z Niemkami. Trudne się wylosowało, prawda? Choć z drugiej strony, na Igrzyskach nie ma przecież łatwych dróg.

Mocno ograniczające limity sprawiają, że trenerzy każdej z uczestniczących w finałach ekip zmuszeni są wyselekcjonować zaledwie osiemnastoosobową kadrę (nie licząc oczywiście zawodniczek rezerwowych). Jeśli pomnożymy tę liczbę przez dwanaście zakwalifikowanych drużyn, to prosta matematyka podpowiada, iż szansę pokazania swoich umiejętności na arenach IO 2024 otrzymało 216 piłkarek. Na co dzień występują one w 25 krajach, na 29 poziomach rozgrywkowych. Anglia i Hiszpania wysyłają bowiem na finały zawodniczki z dwóch najwyższych rangą swoich lig, zaś Stany Zjednoczone – jeśli literalnie potraktować klasyfikację zmagań uniwersyteckich – nawet z trzech. USA to także zdecydowany lider pod względem reprezentowanych na francuskich boiskach klubów, choć to wynika rzecz jasna przede wszystkim z całkowicie obcej europejskim fanom futbolu struktury krajowych rozgrywek. Wszelkie zestawienia prezentujemy zresztą w tabelkach poniżej, abyście mogli choć pobieżnie przeanalizować je na przykład w oczekiwaniu na mecz otwarcia. Bo przy takim natężeniu meczów i emocji, później może po prostu nie wystarczyć na to czasu. Jak zawsze, niech zwycięży najlepszy, choć z naszej strony płynie gromkie i donośne…

Good luck, Clare!

幸運を, 谷川萌々子!


ol1

ol2


Terminarz turnieju piłki nożnej – Igrzyska Olimpijskie 2024:

25. lipca – pierwsza kolejka fazy grupowej

28. lipca – druga kolejka fazy grupowej

31. lipca – trzecia kolejka fazy grupowej

3. sierpnia – ćwierćfinały

6. sierpnia – półfinały

9. sierpnia – mecz o brązowy medal

10. sierpnia – mecz o złoty medal

Eliminacyjne naj, naj, naj…

aitanafrido

Tylko jedna z zaprezentowanych na powyższym zdjęciu piłkarek może być już pewna występu swojej reprezentacji na EURO ’25 (Fot. Getty Images)

Tak długo na nie czekaliśmy, a tutaj trzy podwójne błyski i już po wszystkim. O czym mowa? Oczywiście o podanej nam w niezwykle skondensowanej formule fazie grupowej eliminacji EURO 2025. Wcale nie o drugiej edycji Ligi Narodów, bo ta czeka nas dopiero za kilkanaście miesięcy, z czego wielu komentatorów ze wszystkich zakątków Europy najwyraźniej nie zdaje sobie sprawy. Jasne, turnieje te są ze sobą w nierozerwalny sposób połączone, ale jednak poprawność i rzetelność w dostarczaniu informacji zawsze w cenie. Skoro jednak wspomnieliśmy już o Lidze Narodów, to warto nadmienić, że za rok spotkamy się w niej w dokładnie tym samym gronie, co podczas sezonu inauguracyjnego. Niektórzy mają z tym problem, ja natomiast niezmiennie uważam ostatnie przemeblowanie cykli kwalifikacyjnych za prawdopodobnie najlepszą decyzję, jaką UEFA kiedykolwiek miała sposobność podjąć. I niezmiennie cieszę się, że zamiast jałowych meczów pomiędzy zespołami należących do kompletnie innych, sportowych światów, tym razem w zasadzie na każdym poziomie obserwowaliśmy rywalizację, z której można wyciągnąć całkiem sporo. Jeśli oczywiście chce się to zrobić, bo coś trudno odpędzić natrętną myśl, że na przykład niektórym selekcjonerom reforma ta była wybitnie nie na rękę. I żeby była jasność, w tym przypadku absolutnie nie mam akurat na myśli Petera Gerhardssona, bo choć wiele konkretnych zarzutów można pod adresem naszego sztabu wysunąć (i w specjalnie dedykowanym wpisie zapewne zdążymy to jeszcze zrobić), to jednak kreowanie fałszywego obrazu rzeczywistości nigdy nie leżało w naturze pochodzącego z Uppsali trenera. Wracając jednak do głównej myśli, z pewnością pojawią się malkontenci wskazujący na pojedyncze, jednostronne mecze, lecz warto pamiętać, że w poprzednim systemie na porządku dziennym były przecież hity pokroju Anglia – Łotwa, Szwecja – Gruzja, czy Hiszpania – Macedonia Północna. To ja już naprawdę wolę popatrzeć na taką Portugalię z Maltą, tym bardziej, że Maltanki prawo gry w ścieżce B wywalczyły sobie sportowo na boisku. I jeśli tylko zrobią to ponownie, to z otwartymi ramionami je tam przywitam, gdyż – niespodzianka – na tym właśnie polega istota sportu, że zwycięstwa wiążą się zazwyczaj z jakąś nagrodą i może być nią na przykład promocja do wyższej klasy rozgrywkowej. I później albo udowodnisz, że do niej przynależysz i utrzymasz się w stawce, albo wracasz ligę niżej i próbujesz szczęścia jeszcze raz. Zasada niby mało skomplikowana i leżąca u podstaw każdej dyscypliny, a jednak z niewiadomych powodów wzbudzająca tak wiele frustracji i kontrowersji.

Dobrze, wystarczy już o samym eliminacyjnym cyklu, bo przecież miało być o hitach i kitach wiosenno-letniego, reprezentacyjnego grania. A uwierzcie na słowo, że na europejskich boiskach zdecydowanie nie zabrakło ani jednych, ani drugich. Z oczywistych względów skupiamy się w tym wpisie na ścieżce, w której rywalizowała reprezentacja Szwecji, choć akurat o zawodniczkach Blågult będzie tu tym razem wyjątkowo stosunkowo niewiele. Nie martwcie się jednak zawczasu, bo jeszcze przed rozpoczęciem rundy jesiennej Damallsvenskan pojawi się dogłębna analiza stanu kadry Petera Gerhardssona na dwanaście miesięcy przed EURO i na trzy lata przez brazylijskim mundialem. Starannie przeanalizujemy wszystko pozycja po pozycji, mając przy tym na względzie potencjalne scenariusze na oba nadchodzące turnieje, do których jednak najpierw będziemy musieli się oczywiście zakwalifikować. Na dyskusję o szwedzkich problemach przyjdzie jednak jeszcze czas, a póki co zapraszam na…

Eliminacyjne naj, naj, naj…

Najlepsza drużyna – Hiszpania. Kontrowersyjnie? Chyba jednak nie, wszak zarówno końcowy ranking, jak i liczba strzelonych oraz oczekiwanych goli jasno wskazuje na panujące nam od ubiegłego lata mistrzynie świata. Tak, Hiszpanki w ostatnich miesiącach nie były perfekcyjne, potrafiły wystawiać cierpliwość swoich kibiców na niełatwą próbę setkami bezproduktywnie wymienianych podań, nadprogramowymi sztuczkami technicznymi (które czasami niosły za sobą naprawdę przykre konsekwencje), czy seriami strzałów z nieprzygotowanych pozycji. Ale raz jeszcze podkreślmy, że na przestrzeni sześciu spotkań nie znalazł się nikt, kto prezentowałby się od nich zauważalnie lepiej. A ponieważ niepisana zasada głosi, że mistrza można zdetronizować jedynie wyraźnie go pokonując, to na tę chwilę pozostaje nam jedynie donośnie zakrzyknąć: And still!

Najgorsza drużyna – Polska. Miały wszystko, aby skutecznie powalczyć o bezpośredni awans. Losowanie rywalek z drugiego i trzeciego koszyka ułożyło się z ich perspektywy perfekcyjnie, terminarz wydawał się być sprzyjający, a zapowiedzi płynące z wnętrza kadry jednoznacznie sugerowały, że teraz to już na pewno musi się udać i nawet pojedyncze urazy nie będą w stanie zatrzymać tego marszu. Tyle oczekiwania, bo w rzeczywistości przyszło nam oglądać drużynę, której postawę najbardziej trafnie opisałby chyba słynny mem z gatunku: Jak one się tam znalazły? Popełniane taśmowo kuriozalne błędy w defensywie byłyby może nawet zabawne, gdyby nie uzbierało się ich tyle, że od pewnego momentu stało się to po prostu smutne. A jedynych emocji z reprezentacją Polski w roli głównej dostarczyła nam nierozstrzygnięta w zasadzie do ostatnich minut kwestia, czy gole samobójcze stanowić będą ponad połowę całego bramkowego dorobku tego zespołu w eliminacjach.

Największe oczarowanie – Włochy. Mamma mia! Ta drużyna naprawdę potrafi grać w piłkę i po raz pierwszy od kilku dekad włoskie nadzieje na zbudowanie czegoś na naprawdę solidnych fundamentach, zdają się faktycznie mieć jakąś realną podstawę. Przyjście trenera Soncina ewidentnie tchnęło nowego ducha w zespół, który pod przywództwem Mileny Bertolini dryfował w bardzo niebezpiecznych kierunkach i chyba przez aklamację zgodzimy się co do tego, że oglądanie Włoszek w akcji wreszcie przestało być przeżyciem z gatunku tych traumatycznych. Oparta na zawodniczkach Romy i Juventusu kadra potrafiła nam bowiem pokazać naprawdę atrakcyjny futbol, a proaktywna postawa w konfrontacji z silniejszymi na papierze Holenderkami oraz Norweżkami, przyniosła na koniec dnia pożądany efekt w postaci zasłużonego awansu z pierwszego miejsca w grupie. Być może byłoby o niego znacznie trudniej, gdyby nie postawa pewnej zawodniczki drugiej linii, ale o niej porozmawiamy chwilę przy okazji jednego z kolejnych wyróżnień.

Największe rozczarowanie – Polska. Patrz: najgorsza drużyna.

Najbardziej spodziewany flop – Belgia. To wręcz niezrozumiałe, jakim cudem ekipa ta cały czas utrzymuje się na powierzchni. Od kilku lat Czerwone Płomienie notują sukcesywny regres, zderzenia z czołowymi rywalkami niezmiennie kończą się brutalną i coraz bardziej niehumanitarną wręcz weryfikacją, ale suche wyniki nijak tego nie odzwierciedlają. Bo zawsze trafi się taki wieczór lub dwa, kiedy Tessa Wullaert z Tiną de Caigny wbrew elementarnej logice wykreują coś z przodu, jedna z golkiperek akurat w tym samym momencie rozegra mecz życia i kolejny raz uda się odwlec w czasie to, co wydaje się po prostu nieuniknione. Choć jeśli w najbliższej przyszłości nie dojdzie do wyraźnej zmiany kursu, to przeznaczenia kiedyś wreszcie nie uda się oszukać. Inna sprawa, że może dopiero wówczas dowiemy się, czy reakcją na problemy będzie odbicie, czy może pogrążenie się w przeciętności. W tej kategorii o wyróżnienie mocno rywalizowały także Norweżki oraz Austriaczki, które zgodnie z naszymi prognozami, lecz wbrew posiadanemu potencjałowi, zafundowały sobie w drugiej połowie roku barażowe wojaże po Europie.

Najbardziej szokujący wynik – Czechy 2-1 Hiszpania. Oj, tutaj po prostu nie mogło być innego wyboru! Bo czy bez podpowiedzi wpadlibyście na to, że ze wszystkich miejsc na Ziemi, fenomenalna seria galaktycznych mistrzyń świata znajdzie swój kres akurat w niepozornym Chomutovie? I to przy okazji meczu, w którym Hiszpanki za sprawą Aitany Bonmati szybko otworzyły wynik, a przed upływem drugiego kwadransa powinny na dobrą sprawę mieć boiskowe wydarzenia pod całkowitą kontrolą. Tak się jednak nie stało, a później Misa Rodriguez spróbowała swoich umiejętności dryblerskich, Irene Paredes zapragnęła poćwiczyć na Katerinie Svitkovej figury kojarzone raczej z galami mieszanych sztuk walki i losy rywalizacji zaczęły nam się nieoczekiwanie odwracać. Zaakcentujmy jednak wyraźnie, że choć Hiszpanki rzeczywiście regularnie wyciągały tego dnia do rywalek pomocną dłoń, to Czeszki potrafiły nie tylko to wykorzystać, ale jeszcze bezpiecznie dowieźć wypracowaną zaliczkę do końcowego gwizdka. I nawet trochę szkoda, że zwycięstwo to nie pozwoliło im zająć trzeciego miejsca w grupie, które dawałoby podopiecznym trenera Rady prawo debiutu w rozgrywkach dywizji A Ligi Narodów.

Najbardziej emocjonujący mecz – Holandia 0-0 Włochy. Jeszcze jeden kapitalny, choć bezbramkowy klasyk w historii futbolu. Poza golami na stadionie w Sittard nie zabrakło jednak niczego, bo przecież mieliśmy wspaniałe interwencje zarówno bramkarek, jak i obrończyń (z fenomenalną Martiną Lenzini na czele!), były cudowne strzały z dystansu, efektowne rajdy skrzydłami i otwarta gra od szesnastki do szesnastki, czerwona kartka i ciekawy stały fragment gry w samej końcówce, doczekaliśmy się nawet kontrowersji w postaci niepodyktowanego dla Włoszek rzutu karnego i efektownej pantomimy trenera Soncina przy linii bocznej. A cała ta zabawa zakończyła się podziałem punktów, który – jak się miało kilka dni później okazać – okazał się wynikiem premiującym awansem na szwajcarskie EURO oba zainteresowane zespoły. Zakładamy zatem, że na to konkretne 0-0 nie narzekają już ani w Holandii, ani we Włoszech, a skoro tak, to my tym bardziej wyłamywać się w tym kierunku nie zamierzamy.

Najskuteczniejsza – Lea Schüller (Niemcy). Tutaj mamy o tyle najprościej, że klasyfikację ułożyły nam w stu procentach same zainteresowane. A żeby było już tak do końca sprawiedliwie, to kwestię prymatu wśród najskuteczniejszych piłkarek eliminacji Lea Schüller z Elileen Campbell rozstrzygnęły między sobą ostatniego dnia fazy grupowej, w bezpośredniej, austriacko-niemieckiej konfrontacji. Z jej efektów zdecydowanie bardziej zadowolona mogła być snajperka monachijskiego Bayernu, bo nie dość, że w przeciwieństwie do swojej oponentki wpisała się na stadionie w Hanowerze na listę strzelczyń, to jej koleżanki nie pozostawiły najmniejszych wątpliwości co do tego, który z zespołów był tego wieczora przynajmniej o klasę lepszy.

Najbardziej wartościowa – Sakina Karchaoui (Francja). Kandydatek do tego zaszczytnego wyróżnienia było kilka i zazwyczaj w analogicznych sytuacjach wybór pada albo na jedną z gwiazd formacji ofensywnych, albo na magiczną wirtuozkę środka pola, albo ewentualnie na przeżywającą akurat swój wyjątkowy czas bramkarkę. Defensywne pomocniczki oraz boczne obrończynie są niejako z definicji wyłączone z dyskusji, co jest w zasadzie przejawem… systemowej dyskryminacji ze względu na pozycję. A przecież lewa defensorka PSG, począwszy od holenderskiego EURO ’17, przy okazji każdego kolejnego turnieju daje nam mnóstwo argumentów potwierdzających jej przynależność do wąskiego, światowego topu. Nie inaczej było również podczas zakończonej właśnie kampanii, a perfekcyjny strzał w samo okienko bramki Zeciry Musovic ostatecznie zamknął nam temat słuszności tego wyboru.

Najbardziej niedoceniana – Manuela Giugliano (Włochy). Bardzo długo chodziła z przypiętą łatką piłkarki wybitnie klubowej, która po założeniu koszulki reprezentacji Włoch nagle traci gdzieś niemal wszystkie swoje supermoce. W końcu nadeszła jednak chwila, aby z tą niepozbawioną skądinąd konkretnych argumentów tezą zerwać, a jak 26-latka z Treviso wzięła już konkretny rozbieg, to ani Norweżki, ani Finki nie mogły zrobić przesadnie wiele, aby ją powstrzymać. Sztuka ta sytuacyjnie udała się jedynie Lize Kop, ale bez względu na to, najbardziej wartościowa zawodniczka poprzedniego sezonu Serie A wreszcie zagrała na miarę swojego ogromnego potencjału także w barwach Azzurre. I jest to informacja o tyle pozytywna, że jeśli Włoszki zamierzają za rok odegnać wszelkie kadrowe demony, to z taką liderką środka pola będzie im o to nieporównywalnie łatwiej. Dziś być może jeszcze nie wszyscy w Europie dostatecznie ją doceniają, ale jak dobrze pójdzie, to stan ten zmieni się niebawem o sto osiemdziesiąt stopni.

Dynamic duo – Glodis Perla Viggosdottir & Sveindis Jane Jonsdottir (Islandia). Nazwa nagrody została zapożyczona z popularnej ostatnimi czasy zabawy Fantasy Damallsvenskan, więc niejako w ramach rewanżu wyróżniamy duet, który właśnie na szwedzkich, ligowych boiskach na dobre przedstawił się światu wielkiego futbolu. 29-letnia stoperka poważną przygodę z piłką zaczynała bowiem w Eskilstunie, zaś młodsza od niej o sześć lat napastniczka za swój początkowy port obrała Kristianstad. Obecnie obie są już oczywiście niekwestowanymi gwiazdami niemieckiej Bundesligi, a w barwach islandzkiej kadry nie tyle udowadniają, co wręcz potwierdzają swoją wartość. Gdyby nie Viggosdottir, cztery punkty w dwumeczu z Austrią mogłyby okazać się wyzwaniem ponad siły, gdyby nie Jonsdottir, komplet zwycięstw w lipcowym dwumeczu także jawiłby się jako mocno problematyczny. Takich dylematów na Islandii jednak nie mieli, a obie liderki pokazały, że w decydujących momentach zawsze można na nie liczyć.

Nagroda fair play – Rosa Kafaji (Szwecja). Tę sytuację dopiero co opisywaliśmy niezwykle szczegółowo przy okazji pomeczowej relacji z Gamla Ullevi. A skoro tak, to tym razem ograniczymy się do haseł: Leah Williamson, wślizg, pole karne i postawa fair play, która być może kosztowała Szwecję bezpośredni awans na EURO, ale o samej piłkarce Häcken powiedziała nam naprawdę wiele dobrego. A nawet w sporcie istnieją przecież kwestie znacząco ważniejsze niż wygrywanie za wszelką cenę i każdym dostępnym sposobem.

Nagroda za całokształt twórczości – Pernille Harder (Dania). Miniony sezon był dla niej drogą pełną bólu, cierpień i wyrzeczeń, ale z nawracającymi problemami poradziła sobie na tyle szybko, że w końcówce rundy wiosennej zdążyła jeszcze przypomnieć o swojej niewątpliwej klasie sympatykom monachijskiego Bayernu. Także w rywalizacji na poziomie reprezentacyjnym w całej rozciągłości udźwignęła rolę liderki, choć wielu mogło zgłaszać wątpliwości, co do dyspozycji i przydatności 31-letniej rekonwalescentki. Trener Jeglertz obdarzył ją jednak pełnią zaufania i okazało się to decyzją jak najbardziej opłacalną. Kluczowy wyjazd do Belgii od pewnego momentu stał się bowiem teatrem jednej aktorki, która wzięła na swoje barki odpowiedzialność za wynik zespołu i – jakkolwiek surrealistycznie to nie zabrzmi – postanowiła stać się na chwilę liderką każdej formacji. Efekt? Wspaniały, przepiękny koncert w wykonaniu duńskiej kadry, po którym wątpiących w temacie Harder zrobiło się jakby mniej. I słusznie, bardzo słusznie.

Niezapomniana eksplozja radości – Marko Saloranta (Finlandia). Że niby Finowie to ludzie bez podłączonego do reszty ciała układu nerwowego? Wolne żarty! Na wypełnionym niemal do ostatniego miejsca stadionie w Turku rozpoczynała się właśnie ósma z doliczonych do drugiej połowy minut, gdy Emma Koivisto zwieńczyła trafieniem na 1-1 okres wyraźnego naporu gospodyń na norweską bramkę. Gol ten przedłużał nadzieję Finek nawet na awans z pierwszego miejsca, więc ekspresyjna reakcja ławki zaskakiwać w zasadzie nie powinna. Choć gdy przypomnimy sobie obrazek wydającego z siebie efektowny okrzyk radości selekcjonera kadry Helmarit, to uśmiech z miejsca pojawia się na naszych twarzach i bynajmniej nie zamierzamy za to przepraszać.

Kluczowa interwencja na linii bramkowej – Vivianne Miedema (Holandia). Historia jej kariery niewątpliwie będzie materiałem na przynajmniej kilka mniej lub bardziej sensacyjnych książek (para)biograficznych. Póki co, 28-letnia wychowanka Heerenveen wciąż ma jednak sporo do udowodnienia na boisku i mocno trzymamy kciuki za to, aby największy zakręt jej sportowego życia był już definitywnie za nią. To jej gol na dziesięć minut przed końcem decydującego meczu z Norwegią pozwolił Pomarańczowym Lwicom już teraz odebrać wirtualne bilety do Szwajcarii, to ona obijała słupek włoskiej bramki podczas opisywanej kilka akapitów wcześniej intensywnej batalii w Sittard, to wreszcie ona popisała się fenomenalnym wyczuciem sytuacji, gdy stojąc tuż przed linią bramkową, wybijała na rzut rożny niechybnie zmierzającą do siatki po główce Barbary Bonansei futbolówkę. Bohaterka o wielu twarzach, architektka i ratowniczka holenderskiego awansu w jednej osobie.

Nieoczywisty bohater – UEFA. Za to, że wreszcie, po wielu dekadach oczekiwań, znów mamy eliminacje, które mają jakikolwiek sens. Warto docenić, warto podkreślić, warto cieszyć się chwilą, bo nie od dziś wiadomo, że niezbadane są wyroki piłkarskiej centrali…


Końcowe tabele grup ścieżki A eliminacji EURO ’25:

Czy Jelena odbierze awans?

jelena

Wiele wskazuje na to, że Jelena Cankovic przypomni się w grudniu szwedzkim kibicom (Fot. Nebojsa Parausic)

Dawne gwiazdy szwedzkich boisk ligowych ewidentnie lubią wracać tam, gdzie grały już. Dopiero co z późno zapowiedzianą wizytą wpadły przecież do Hisingen Tabitha Chawinga z Amelie Vangsgaard, znacząco przyczyniając się zresztą do awansu Paris Saint-Germain do półfinału Ligi Mistrzyń. W przeciwieństwie do wspomnianej dwójki, Jelena Cankovic bynajmniej nie przyjedzie do Szwecji w roli faworytki, lecz jeśli na przełomie listopada i grudnia faktycznie dojdzie do szwedzko-serbskiej konfrontacji, to wcale nie będzie to z perspektywy naszych kadrowiczek lekka, łatwa i przyjemna przeszkoda do pokonania. Jasne, podopieczne trenera Gerhardssona wciąż mają po swojej stronie nieporównywalnie więcej atutów, lecz czasy, gdy takie dwumecze można było spokojnie rozstrzygnąć na długo przed pierwszym gwizdkiem, odeszły już chyba na zawsze do przeszłości. I całe szczęście, bo zwycięstwo zawsze smakuje nieporównywalnie lepiej wtedy, gdy trzeba o nie mocno zawalczyć. A dziś wiemy już tyle, że utrzymanie determinacji i zaangażowania na absolutnie najwyższym poziomie będzie kluczem do tego, aby szwajcarskiego EURO nie oglądać wyjątkowo z perspektywy kanapy. Bo chyba zgodzimy się co do tego, że byłby to dla nas spory szok poznawczy, którego dla spokoju ducha nas wszystkich lepiej jednak uniknąć.

My tutaj tyle o tej Serbii, a przecież wiadomo, iż obie ekipy najpierw będą musiały poradzić sobie z rywalkami w pierwszych barażowych dwumeczach. Oczywiście, futbol już nie takie niespodzianki widział, ale jednak zarówno Szwedki, jak i Serbki, na tym etapie wydają się być pewnymi kandydatkami do awansu, a potencjalnych niespodzianek szukać należy raczej w innych częściach pucharowej drabinki. Ot, chociażby na przykładzie reprezentacji Turcji, która podczas grupowych zmagań wyjątkowo imponowała nam swoją postawą na boisku, na trybunach, a także wokół nich. Ten ostatni punkt tyczy się szczególnie potyczki ze Szwajcarią na malowniczo położonym obiekcie w Izmicie, na którym to gospodynie przyszłorocznego EURO przeżywały momentami prawdziwy kocioł. Tym razem stosunkowo łaskawy los postawił na drodze podopiecznych trenerki Necli Güngör reprezentację Ukrainy, a jeśli z tym przeciwnikiem Turczynki sobie poradzą, to o bilety na EURO przyjdzie im powalczyć z lepszym z pary Grecja – Belgia. I brzmi to naprawdę znośnie, bo choć Czerwone Płomienie przed dwoma laty po raz pierwszy w historii zameldowały się w ćwierćfinale kontynentalnego czempionatu, to ostatnimi czasy drużyna ta nas przede wszystkim frustruje i rozczarowuje. Podobnie zresztą jak kadry Austrii i Polski, które za kilka miesięcy być może będą miały sposobność rozegrać błyskawiczny rewanż za dwie dotychczasowe tegoroczne potyczki. To wszystko nie jest jednak wcale takie pewne, gdyż szczególnie kadra prowadzona przez Irene Fuhrmann już w październiku stanie przed naprawdę wymagającym zadaniem. Słowenia ekipą należącą do dywizji C była bowiem wyłącznie z nazwy i niewątpliwie to właśnie Lary Prasnikar i koleżanek uniknąć chcieli wszyscy znajdujący się dziś w koszyku rozstawionych. Jesiennych turbulencji po stronie faworytek nie przewidujemy za to na ścieżkach numer dwa i trzy, choć listopadowo-grudniowe konfrontacje Szkocji z Finlandią oraz Walii z Irlandią teoretycznie powinny nam to z nawiązką wynagrodzić. Szczególnie, że z perspektywy Jessiki Fishlock, Rhiannon Roberts, czy Angharad James może być to najważniejszy dwumecz, w idealny sposób wieńczący ich niezwykle bogate, reprezentacyjne kariery.


Kompletne wyniki losowania baraży EURO 2025:

bar_01

bar_02

Zero goli, mnóstwo paradoksów i fair-play Rosa

sweeng2

Rosa Kafaji, czyli najbardziej spektakularna personifikacja idei fair play w świecie futbolu, jaką kiedykolwiek widzieliście

Ten tekst zacznę trochę niestandardowo, bo od uwagi mocno okołopiłkarskiej. Ufam jednak, że większość z Was rywalizację na Gamla Ullevi obejrzała albo z perspektywy trybun, albo sprzed ekranu monitora, a skoro tak, to na przykład nieco rozpaczliwą interwencję Hanny Hampton po niesygnalizowanym strzale z dystansu Filippy Angeldal, wszyscy mamy jeszcze świeżo w pamięci. Pokuszę się jednak o stwierdzenie, że kluczowa dla losów meczu sytuacja miała miejsce mniej więcej kwadrans wcześniej, kiedy to w angielskim polu karnym na zupełnie bezsensowny i pozbawiony elementarnej logiki wślizg zdecydowała się Leah Williamson. Zaprawiona przecież w bojach o poważną stawkę defensorka Arsenalu w tej konkretnej sytuacji zachowała się nie jak gwiazda europejskich boisk, której twarz znajdziemy na opakowaniach wielu popularnych na Wyspach Brytyjskich przekąsek, a jak nieopierzona, dopiero zgłębiająca tajniki wielkiego, reprezentacyjnego futbolu juniorka. Rozpędzona Rosa Kafaji nie musiała nawet dodawać nic od siebie; wystarczyło jedynie, aby zawodniczka Häcken nie uciekała za wszelką cenę z nogami, a włoska sędzia miałaby do podjęcia jedną z najłatwiejszych tego wieczora decyzji. Dwudziestolatka z Solnej posłuchała jednak impulsu, który najwyraźniej kazał jej szukać nie jedenastki dla swojego zespołu, lecz kontunuowania gry tak długo, jak było to fizycznie możliwe. Kto wie, być może po czasie sama zainteresowana będzie miała do siebie o to pretensje, ale podkreślmy jasno i wyraźnie, że ta jedna, podjęta spontanicznie decyzja mówi o piłkarce wicemistrzyń Szwecji więcej niż niejedno z jej popisowych zagrań, które tak często zdarzało nam się w ostatnich miesiącach oklaskiwać. I żeby była całkowita jasność: mówi oczywiście wyłącznie w pozytywnym aspekcie.

Często zdarza mi się kierować zasadne w mojej ocenie zarzuty pod adresem naprawdę ciekawie mówiących lub piszących o futbolu koleżanek i kolegów. Niezmiennie stoję bowiem na stanowisku, że każde z wypowiadanych przez nas słów ma swoją wartość, którą wypadałoby uprzednio poznać. Wiadomo, słowo sensacja w co drugim sportowym nagłówku drastycznie podnosi klikalność, ale czy aby na pewno dobrze rozumiemy jego znaczenie? A może świadomie wprowadzamy potencjalnych czytelników w błąd i od samego początku chodzi tu tylko o kolejne wyświetlenie? Bo jeśli sensacją nazywamy każde zwycięstwo, a nawet remis najmniejszego nawet underdoga, to czy w słowniku znajdziemy jakieś odpowiednie skalą i natężeniem określenie dla piłkarek Piteå sięgających po mistrzostwo Damallsvenskan, czy reprezentantek Japonii wygrywających mundial w erze, gdy było to zwyczajnie niewykonalne? Wiecie, to trochę tak jak z tym ogłaszanym średnio trzy razy w tygodniu końcem demokracji: za pierwszym razem wzburzy, za trzecim zainteresuje, a za dwudziestym spowoduje jedynie beznamiętne wzruszenie ramion. A jest to o tyle groźne, że akurat wtedy problem może dla odmiany być realny. Tyle, że kompletna dewaluacja i pomieszanie pojęć spowoduje w najlepszym razie brak czujności, w najgorszym zaś całkowite zobojętnienie odbiorców. To wszystko w jakimś sensie skojarzyło mi się z Rosą Kafaji, bo idea fair play także bywa wspominana w felietonach sportowych nadzwyczaj chętnie i chyba trochę jednak bezrefleksyjnie. Nierzadko podpinane bywają pod nią sytuacje, w których bohater(ka) zachowuje się po prostu tak, jak przyzwoity człowiek zachować się powinien. Dziś jednak obejrzeliśmy w Göteborgu zawodniczkę, która dosłownie walczyła o to, by nie zostać sfaulowana. A to wszystko w końcówce meczu, przy bezbramkowym remisie i w sytuacji, gdy jeden szwedzki gol mógł odwrócić wszystko. Bo tak, nie oszukujmy się, że przy wyniku 5-0 lub 0-5 byłoby o taką reakcję zdecydowanie łatwiej. Raz jeszcze wypada zatem oddać należny szacunek, a przy okazji powtórzyć… apel z holenderskiego EURO ’17, kiedy to postulowałem, aby w analogicznych sytuacjach sędzia i tak miała prawo podyktować rzut karny. Przekroczenie przepisów było bowiem ewidentne dla wszystkich, a fizycznego faulu udało się uniknąć wyłącznie w wyniku postawy zawodniczki drużyny atakującej. Wiem, wymagałoby to oczywiście kolejnego majstrowania przy przepisach, ale te i tak nadają się przecież do porządnego odświeżenia.

Ostrzegałem, że tym razem większość tekstu będzie o Rosie Kafaji, ale skoro selekcjoner Gerhardsson konsekwentnie nie pozwala jej na reprezentacyjnym gruncie rozkwitnąć, to przynajmniej tutaj przygotujemy dla niej odpowiednio eksponowane miejsce. Słowa uznania skierujemy jednak także pod adresem szwedzkiej defensywy, a ponieważ w dzisiejszej piłce broni i atakuje cały zespół, to niech każda z piłkarek Blågult poczuje się w tym momencie wyróżniona. Mówiąc jednak całkiem serio, niezwykle rzadko zdarza się, aby Angielki na przestrzeni dziewięćdziesięciu minut nie potrafiły wykreować sobie nawet jednej, klarownej okazji bramkowej. A na Gamla Ullevi właśnie z takim ewenementem mieliśmy do czynienia i to pomimo faktu, iż przed przerwą to gościnie były stroną starającą się nadać boiskowym wydarzeniom odpowiedni dla nich rytm. Sembrant i Eriksson okazały się jednak wybitnie zdyscyplinowane, w powietrzu rozstrzygały na swoją korzyść większość kluczowych pojedynków (a było z kim się mierzyć, oj było!), a gdy którejś z nich, lub naprawdę przyzwoicie radzącej sobie na prawej stronie bloku obronnego Hannie Lundkvist, przytrafił się delikatny kiks, to od razu albo w sukurs szła asekuracja, albo w polu widzenia pojawiała się czyszcząca przedpole Filippa Angeldal, albo wreszcie sprzyjało nam szczęście. Nowej piłkarce madryckiego Realu zabrakło go jednak przy okazji wspomnianego strzału z dystansu, podobnie zresztą jak Johannie Kaneryd czystego trafienia w piłkę, gdy nadarzyła się okazja, aby przetestować Hampton uderzeniem przy bliższym słupku z ostrego kąta. Szwedki były także zdecydowanie bardziej konkretne przy okazji ofensywnych stałych fragmentów i naprawdę szkoda, że Linda Sembrant raz jeszcze nie uszczęśliwiła stadionu w Göteborgu w sobie tylko znanym stylu. Tak, to gospodynie były dziś tą zdecydowanie groźniejszą drużyną i jest to niewątpliwie jeden z paradoksów, jakim uraczył nas wtorkowy spektakl na szczelnie wypełnionym Gamla Ullevi. Innym pozostaje fakt, że choć lista zarzutów do Gerhardssona i jego sztabu konsekwentnie wydłuża się o kolejne pozycje, to fazę grupową eliminacji kończymy bez porażki z Anglią, z naprawdę solidnym dorobkiem punktowym i kilkoma naprawdę cudownymi obrazkami, które z tej kampanii zabieramy ze sobą w dalszą drogę. A ten być może najpiękniejszy – tak się przyjemnie złożyło – zostawiono nam akurat na sam koniec. Choć nie, o żadnym końcu mowy teraz być nie może. Najciekawsze wciąż dopiero przed nami, a selekcjoner i jego asystenci (swoją drogą, gratulujemy naprawdę zacnego jubileuszu!) niech już szykują się na jesień i dodatkową serię niełatwych pytań, które być może kiedyś doczekają się nawet nie tyle odpowiedzi, co konkretnej reakcji.

sweeng

Mecz absolutnie nie o wszystko

johanna

Johanna Kaneryd jest niekwestionowaną liderką szwedzkiej kadry podczas trwających eliminacji EURO ’25 (Fot. Bildbyrån)

Czyli co, jutro gramy o wszystko? No właśnie niekoniecznie. To znaczy, oczywistym i powszechnie znanym faktem jest, że to 16. lipca na Gamla Ullevi rozstrzygnie się, kto obok Francji już teraz wywalczy sobie prawo gry na szwajcarskim EURO bez konieczności przebijania się przez niewygodne, dwuetapowe baraże, ale trzeba jasno zaakcentować, iż nawet ewentualna porażka z wciąż urzędującymi mistrzyniami kontynentu niczego nam jeszcze definitywnie nie zamyka. A patrząc na potencjalne rozstrzygnięcia w pozostałych grupach naszej ścieżki (komplet aktualnych tabel do indywidualnej analizy znajdziecie poniżej), taki trzeci koszyk w losowaniu turnieju finałowego mógłby paradoksalnie stać się bardziej wybawieniem niż przekleństwem. Tyle jednak teorii, bo nawet jeśli zgodzimy się, że naszym planem od samego początku było wywalczenie kwalifikacji najpóźniej 3. grudnia, to przecież na boisko zawsze wychodzi się po zwycięstwo. I właśnie tak pozytywnie zmotywowaną szwedzką kadrę chcielibyśmy obejrzeć za kilkanaście godzin na murawie w Göteborgu. A jak przełoży się to na końcowy rezultat? Cóż, przy rywalu tej klasy nie sposób marzyć o łatwych punktach, ale o ile ich potencjalną stratę jak najbardziej jesteśmy w stanie zrozumieć, o tyle braku determinacji czy zaangażowania nie wybaczymy naszym zawodniczkom żadną miarą. Podobnie zresztą jak sztabowi szkoleniowemu kolejnego, zmarnowanego dnia, który dałoby się wykorzystać chociażby na położenie solidnych fundamentów pod przyszły sukces w bliższej (lato ’25) lub dalszej (lato ’27) perspektywie.

A budować wbrew pozorom jest na czym i choć słowa te wybrzmią w zdecydowanej kontrze do obowiązujących trendów, to na tę chwilę w przyszłość możemy spoglądać z delikatnie większym optymizmem niż jeszcze kilka miesięcy temu. Wtedy można było odnieść wrażenie, że Fridolina Rolfö pozostaje naszą jedyną realną nadzieją w przednich formacjach, które wraz z zawodniczką Barcelony współtworzą niesamowicie pracowita, lecz przy okazji wybitnie chimeryczna i nieskuteczna Stina Blackstenius oraz dowodzona przez Kosovare Asllani grupa piłkarek przechodzących powoli (lub nieco szybciej) na drugą stronę sportowej rzeki. Ostatnie miesiące przyniosły jednak w tym temacie znaczącą aktualizację, w naszym tunelu na stałe pojawiło się światełko i dla odmiany nie jest to tym razem jedynie nadjeżdżający pociąg. Na angielskich boiskach eksplodowała bowiem forma Johanny Kaneryd, która pod okiem Emmy Hayes przebyła drogę od zawodniczki słusznie szufladkowanej jako stosunkowo surowa technicznie i na dodatek podejmująca zbyt pochopne, niekoniecznie właściwe decyzje do niekwestionowanej gwiazdy angielskich boisk, kandydatki do jedenastki sezonu FA WSL, gotowej do tego, aby i w kadrze wziąć na swoje barki rolę jednej z liderek. Toczące się na styku mecze o wielką stawkę nie są ani trochę obce także Rosie Kafaji, która z kolei stała się największą obok szesnastoletniej Amerykanki Lily Yohannes sensacją tegorocznej edycji Ligi Mistrzyń. Na jej umiejętnościach szybko poznali się między innymi w Holandii, Francji, czy Hiszpanii i choć zdecydowanie najbardziej opornie przyswajanie tej wiedzy idzie sztabowi Petera Gerhardssona, to nie wątpimy, że już niebawem pochodząca z Solnej piłkarka zajmie należne sobie miejsce w krajowej hierarchii i prędko go nie zwolni. Szczególnie, że dodatkowym atutem Kafaji jest dobrze rozumiana wszechstronność, czyli cecha we współczesnym futbolu wybitnie przez większość trenerów pożądana.

Wiadomo, z Angielkami, Hiszpankami, a nawet Norweżkami nie będziemy się jeszcze ustawiać w jednym szeregu, ale wymieniona powyżej trójka Kaneryd – Kafaji – Rolfö jawi się jako całkiem interesujące zestawienie ofensywnych pomocniczek w konsekwentnie preferowanym przez Gerhardssona systemie 1-4-2-3-1. Co więcej, choć w pewnym momencie można było odnieść wrażenie, iż Stina Blackstenius wykupiła swego rodzaju subskrypcję na występy w wyjściowej jedenastce kadry, to i na dziewiątce niepostrzeżenie pojawiło się nam w polu widzenia kilka naprawdę ciekawych alternatyw. Felicia Schröder wzięła nas wszystkich, a przy okazji całą ligę szturmem w dniu swoich siedemnastych urodzin, kiedy to popisała się niezwykle efektownym hat-trickiem w wygranym 4-3 starciu z Norrköping. Nie był to jednak bynajmniej wyłącznie jednorazowy wystrzał, bo jej nazwisko przewijało się w zdecydowanie pozytywnym kontekście już podczas jesiennych eliminacji europejskich pucharów, w których to Häcken napisało przecież jedyną w swoim rodzaju historię.  A skoro w jeszcze silniejszych osobowo reprezentacjach prawdziwą szansę mogły z powodzeniem otrzymać nastoletnie Lauren James, Lena Oberdorf, czy Salma Paralluelo, to nie widzę choćby jednego powodu, dlaczego akurat w Szwecji mielibyśmy stosować w tej kwestii inną metodologię. Oprócz wspomnianej Schröder, aspiracje do regularnych występów w niebiesko-żółtych barwach zgłasza także Ellen Wangerheim, która najwyraźniej poradziła sobie z przeciągającymi się problemami zdrowotnymi i tej wiosny wróciła do gry na najwyższych obrotach. Snajperka Hammarby stosunkowo często porównywana jest pod wieloma względami do Stiny Blackstenius, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że cały czas mówimy tu o wersji ulepszonej, pozbawionej wielu mankamentów i zwyczajnie bardziej kompletnej niż oryginał z Arsenalu. Zapominać nie możemy także o reprezentującej rocznik -01 Evelyn Ijeh, która najpierw fenomenalnie wybiła się w Växjö, następnie zaliczyła średnio udany (choć okraszony drużynowym mistrzostwem kraju) epizod w Meksyku, a obecnie wciąż aklimatyzuje się w Mediolanie i proces ten przebiega jak dotąd wyjątkowo płynnie.

Tyle o napastniczkach i skrzydłowych, bo i w środku pola źle absolutnie się nie dzieje. Szybko okazało się, że po odejściu legendarnej Caroline Seger na reprezentacyjną emeryturę, życie w tej formacji niezmiennie istnieje, ma się całkiem dobrze i nazywa się Filippa Angeldal. 27-latka z Uppsali wydaje się być zawodniczką zdecydowanie mniej ograniczoną niż jej o ponad dekadę starsza koleżanka, a swoje atuty uwypuklić potrafi nie tylko podczas realizacji zadań czysto defensywnych (co wiele razy było przecież zarzutem numer jeden pod adresem Seger, Lisy Dahlkvist, czy nawet… mającej za sobą występy w roli napastniczki Elin Rubensson). Angeldal do przodu potrafi piłkę nie tylko odegrać, ale i podprowadzić, a mając na uwadze taktyczne preferencje Gerhardssona, zawodniczka o takiej właśnie charakterystyce wydaje się wprost idealnym wyborem do tego, aby to wokół niej budować całą drugą linię. Szczególnie, że transfer z Manchesteru City do madryckiego Realu może w perspektywie jeszcze bardziej uwolnić jej potencjał. Hiszpańska Liga F stanowi bowiem ekosystem, w którym odważnie odchodzi się od sztywnych ram dzielących zawodniczki środka pola na szóstki, ósemki, klasyczne box-to-box (two way), czy wreszcie dziesiątki rozumiane jako rozgrywające w starym, japońskim stylu. Tutaj nade wszystko ceni się wszechstronność, adaptację do nowych ról i niezwykle w dzisiejszym sporcie istotną umiejętność łamania schematów. Jak na ironię, to ostatnie w zakończonych niedawno rozgrywkach najbardziej szwankowało właśnie w Madrycie, ale może właśnie za sprawą Angeldal oraz innych transferów letniego okienka passa ta niebawem odwróci się – z korzyścią dla nas wszystkich – o sto osiemdziesiąt stopni? Scenariusz ten wydaje się być nie tyle realny, co całkiem prawdopodobny.

Tylnym formacjom przyjrzymy się bliżej przy nieco innej okazji, ale z kronikarskiego obowiązku odnotujmy, że dopiero co w najlepszej jedenastce wiosny w Damallsvenskan na lewej flance bloku defensywnego znalazło się miejsce dla Anny Sandberg (rocznik -03), na prawej zaś dla Smilli Holmberg (rocznik -06). A przecież tylko pół kroku za nimi stoją w kolejce największa rewelacja pierwszej połowy sezonu, przekwalifikowana przez Olofa Unogårda ze skrzydłowej Nesrin Akgün (-04) oraz mocno niedoceniana, a przecież niesamowicie solidna i powtarzalna Hanna Wijk (-03). Do tego dochodzi nam jeszcze Alice Bergström (-03), która wprost idealnie odnalazłaby się na prawym wahadle w ustawieniu, którym w piątek wyszliśmy na Francję lub jako alternatywa dla Kaneryd na prawym skrzydle w taktyce z perspektywy Gerhardssona wyjściowej. Paradoksalnie, delikatny exodus zagranicznych gwiazd nieco szerzej otworzył bramę do regularnych, ligowych występów dla naszej młodzieży i byłoby super, gdybyśmy tę szansę odpowiednio zagospodarowali. Bo wbrew temu, co twierdzą niektóre krzykliwe tytuły, jutro wcale nie skończy się świat, a na Gamla Ullevi nie odbędzie się ani pogrzeb, ani wesele. Super, jeżeli jakimś zrządzeniem losu klepniemy ten awans już teraz, ale jeśli sztuka ta się nie powiedzie, żadna tragedia się na naszych oczach nie rozegra. Po prostu trzeba będzie skupić pełną uwagę na tym, aby dokończyć dzieła na przełomie listopada i grudnia, nie zaniedbując przy tym procesu, który i tak rozpoczynamy o kilka zgrupowań za późno. Jasne, w erze wszechobecnych clickbaitów niezwykle łatwo się zagubić, tracąc przy tym realny osąd otaczającej nas rzeczywistości, ale nie zapominajmy, że szwedzka piłka nożna istnieć będzie nie tylko jutro, ale również za tydzień, za miesiąc, czy za dwa lata. A wtedy odbędzie się na przykład brazylijski mundial i sympatycznie byłoby pojawić się na nim nie tylko w roli neutralnych obserwatorów. W tej chwili sto procent koncentracji idzie oczywiście na Anglię, ale bez względu na rezultat tej konfrontacji, powstrzymajmy się proszę od wyciągania skrajnych wniosków. Bo tym jednym meczem de facto ani nic trwałego i namacalnego jeszcze nie wygramy, ani tym bardziej nie zaprzepaścimy definitywnie jakiejkolwiek szansy. Możemy za to zrobić krok we właściwym kierunku i tak właśnie przedstawia się realna stawka potyczki na stadionie w centrum Göteborga. Czyli co, wyruszamy w tę podróż razem?


Tabele grup ścieżki A przed ostatnią kolejką:

Momenty były

sakina

Gol Sakiny Karchaoui był ozdobą nie tylko meczu w Dijon, lecz całych eliminacji EURO 2025 (Fot. FFF)

Nazwanie wczorajszego meczu na Stade Gaston Gérard nudnym, piłkarskim widowiskiem byłoby chyba pewnym nadużyciem, bo jednak teoretycznie nie zabrakło w nim ani intensywności, ani klarownych sytuacji, ani nawet gry w nieco wyższym pressingu. Oba zespoły ani przez moment nie dały nam jednak zapomnieć, że już za chwileczkę, już za momencik czekają je zdecydowanie poważniejsze wyzwania, a tego dnia chodzi w pierwszej kolejności o to, aby niepotrzebnie nie narobić sobie dodatkowych i nikomu niepotrzebnych problemów. W takich okolicznościach także da się jednak zaprezentować coś absolutnie niestandardowego i gdy w 32. minucie pierwszej połowy Sakina Karchaoui zdecydowała się na uderzenie z dystansu w samo okienko bramki Zeciry Musovic, jej strzał z podziwem oklaskiwali solidarnie kibice francuscy, szwedzcy i zapewne także ci neutralni, jeśli akurat zdarzyło im się odwiedzić tego wieczora stadion w Dijon. Gol autorstwa coraz śmielej pretendującej do miana najlepszej lewej defensorki świata zawodniczki PSG był niewątpliwie ozdobą tego starcia, lecz to nie on rozstrzygnął ostatecznie kwestię bezpośredniego awansu na przyszłoroczne EURO na korzyść Francuzek. To akurat stało się udziałem Marie-Antoinette Katoto, która od czasów juniorskich ewidentnie ma patent na szwedzkie bramkarki i nie ma przy tym znaczenia, czy mówimy akurat o futbolu klubowym, czy reprezentacyjnym. Tym razem 25-letnia paryżanka skwapliwie wykorzystała brak jakiejkolwiek konkretnej reakcji ze strony naszych defensorek, z najbliższej odległości wpychając piłkę do bramki bezradnej Musovic. Inna sprawa, że przy tym golu swój udział miała także niezastąpiona w podobnych sytuacjach Wendie Renard, która jak widać asysty przy ofensywnych stałych fragmentach gry zalicza nawet wówczas, gdy jej zespół ewidentnie nie chce zdradzać szlifowanych zapewne pod kątem nadchodzących wielkimi krokami Igrzysk Olimpijskich wariantów. A obserwując na przykład niesamowicie produktywną w tym aspekcie Kenzę Dali, możemy być pewni, iż trener Herve Renard czymś nas na przełomie lipca i sierpnia zaskoczy.

Francja wygrała zasłużenie, gdyż na przestrzeni dziewięćdziesięciu minut była zespołem konkretniejszym, bardziej proaktywnym i częściej narzucającym swoim rywalkom rytm gry. Nie możemy jednak zapominać o fakcie, iż Szwedki także miały w Dijon swoje małe chwile radości, a jedną z tych, które wyjazdu do urokliwej Burgundii szybko nie zapomną, jest niewątpliwie Josefine Rybrink. Stoperka Häcken nie ma wprawdzie za sobą wybitnej rundy na boiskach Damallsvenskan, ale sytuacja z początku drugiej połowy wczorajszego meczu z nawiązką wynagrodziła jej wszystkie ligowe niewygody i turbulencje. Premierowy gol w seniorskiej kadrze był oczywiście w jakimś stopniu efektem szczęśliwego splotu sprzyjających okoliczności, bo przecież brzemiennego w skutkach kiksu naciskanej przez Sofię Jakobsson Sandie Toletti nijak nie dało się przewidzieć, ale musimy oddać Rybrink, że w najważniejszym momencie znalazła się dokładnie tam, gdzie być powinna i zgubiwszy uprzednio krycie, pewnym strzałem wpakowała futbolówkę do siatki. I ten fakt warto odpowiednio docenić, bo przecież każdy z nas bez trudu podałby przykłady klasycznych napastniczek, które w analogicznych sytuacjach potrafiły mieć z finalizacją nie lada problem. Stoperka z Hisingen go nie miała, dzięki czemu odebrała przysługującą jej z tego tytułu nagrodę.

A co jeszcze możemy ze szwedzkiej perspektywy zaakcentować po stronie plusów dodatnich? Z pewnością dwie kapitalne interwencje Zeciry Musovic (przy obu francuskich golach bramkarka Chelsea była raczej bez szans), które w pewnym sensie utrzymywały nas w meczu aż do ostatniego gwizdka serbskiej sędzi. Jasne, nie był to w wykonaniu pochodzącej z Dalarny, a wychowanej w Skanii golkiperki koncert na miarę pamiętnych meczów przeciwko Wolfsburgowi lub reprezentacji USA, ale jeśli selekcjoner oczekiwał impulsu przemawiającego za tym, aby to właśnie do Musovic należał wirtualny trykot z numerem jeden, to niewątpliwie go otrzymał. Skoro jesteśmy już przy zawodniczkach Chelsea, to zatrzymać musimy się koniecznie przy nazwisku Johanny Kaneryd. Wczorajszy mecz był dla dynamicznej skrzydłowej spod Sztokholmu niezwykle wymagającym testem, a zadania swoją postawą na boisku nie ułatwiały jej… ani Francuzki, ani Szwedki. Zawodniczka mistrzyń Anglii i tak potrafiła jednak zaznaczyć na placu gry swoją obecność, już w pierwszych minutach stwarzając w szesnastce gospodyń niemałe zamieszanie, a następnie bez wytchnienia szukała sobie wolnych przestrzeni, absorbując w ten sposób uwagę nie tylko Karchaoui, ale także okazjonalnie dublującej jej pozycję Renard oraz często wspomagającej formację defensywną Toletti. To wszystko sprawiało, że na nieco mniejszej presji dało się atakować lewą flanką i jeden z takich błyskawicznych wypadów mógł nawet przynieść nam powodzenie. Długim, prostopadłym podaniem à la Kristianstad popisała się wówczas ustawiona tym razem na wahadle Jonna Andersson, Fridolina Rolfö doskonale urwała się De Almeidzie, ale strzał piłkarki Barcelony na rzut rożny sparowała ostatecznie Peyraud-Magnin. Pojedyncze promyki nadziei jak najbardziej zatem na francuskiej ziemi przebijały i choć poza pierwszym kwadransem drugiej połowy inicjatywa bez wątpienia należała do gospodyń, to zawsze miło skonstatować, że w meczu o takim obrazie naszą jedyną wartościową bronią nie są wyłącznie stałe fragmenty, a z ruchomej piłki także potrafimy cokolwiek wykreować.

Przed meczem zastanawiałem się, czy lipcowy wieczór będzie kolejnym z serii zmarnowanych przez szwedzki sztab szkoleniowy i trzeba chyba uczciwie stwierdzić, że o niczym podobnym mowy być nie może. I nawet jeśli w jakimś procencie wyniknęło to z czynników obiektywnych, to jednak obejrzenie kadry w wersji odbiegającej nieco od tej jedynej zdaniem Gerhardssona i Wikmana słusznej było cokolwiek odświeżającym doświadczeniem. I nie chodzi tu jedynie o wystawienie na szpicy absolutnej debiutantki w osobie Evelyn Ijeh (niczego nie popsuła, swoje kilometry wybiegała, choć przy nieco lepszym kierunkowym przyjęciu mogłaby nawet zostać jedną z bohaterek dnia), ale również o dawno niewidziany powrót do gry trójką z tyłu, czy też zestawienie na wahadłach dwóch zawodniczek o biegunowo odmiennych inklinacjach (Jakobsson – Andersson). Z zainteresowaniem obserwowaliśmy także, jak w środku pola poradzi sobie nieograny w tym składzie osobowym duet Bennison – Zigiotti i eksperyment ten jak najbardziej spełnił swoją rolę, pozostawiając nam sporo materiału do analizy. Po przeciwnej stronie w tych sektorach boiska biegały bowiem tak uznane marki jak Grace Geyoro czy Kenza Dali i choć to Francja – szczególnie w okresach wskakiwania tej ekipy na wyższe obroty – niepodzielnie panowała w środkowej tercji boiska, to taki sprawdzian ze szwedzkiej perspektywy zdecydowanie możemy nazwać wartościowym. A mówiąc bez cienia ironii, obie nasze pomocniczki pochwalić należy za ofiarność i absurdalną wręcz liczbę zablokowanych strzałów oraz dośrodkowań, które to w przynajmniej kilku sytuacjach nie pozwoliły gospodyniom stworzyć konkretnego zagrożenia w bezpośrednim sąsiedztwie bramki Musovic. Cieszyć może także solidny procent wygranych pojedynków powietrznych, choć warto pamiętać, iż przy naszej charakterystyce gry, akurat w tym elemencie w zasadzie musimy powtarzalnie ocierać się o perfekcję.

Po wczorajszym zwycięstwie nad Irlandią, angielskie media poszły w narrację, że oto od wywalczenia bezpośredniego awansu na szwajcarskie EURO, dzieli kadrę Sariny Wiegman jeden mecz. I jest to niewątpliwie prawda, choć nieśmiało zauważamy, iż jeszcze przed rozegraniem piątej kolejki było w zasadzie jasne, że w analogicznym położeniu będą znajdować się Szwedki. To wtorkowe starcie na Gamla Ullevi zadecyduje, czy jesienią czekać nas będą dwuetapowe baraże, czy może to aktualne mistrzynie Europy będą miały sposobność powalczyć w tej mało komfortowej dogrywce. Ale o tym więcej już w kolejnym odcinku…

fraswe