Oby do września

unl

W takim towarzystwie to można sobie pokopać piłeczkę (Grafika: UEFA)

Od czasu równie odważnej, co kompletnie pozbawionej sensu reformy znoszącej podział na grupy A oraz B, a także zwiększenia uczestników mundialu i EURO do granic absurdu, kolejne kampanie kwalifikacyjne kojarzyły nam się przede wszystkim z przykrym i mało ekscytującym wypełnianiem reprezentacyjnych obowiązków. Bo sportowo-turystyczne podróże po bezdrożach Gruzji czy Mołdawii piłkarsko nie wnosiły absolutnie nic dla żadnej ze stron, a dodatkowo można było jeszcze z takiej wyprawy wróci na przykład z kontuzją. Albo – w wersji nieco bardziej optymistycznej – z jakimś ciekawym dla statystyków indywidualnym rekordem, o czym przekonała się na przykład Olivia Schough. Tak, czy inaczej, w UEFA potrzebowali kilkunastu lat oraz serii pogromów rzędu 20-0, aby zrozumieć, że coś tu jednak nie klika. A gdy już przyszło wspomniane otrzeźwienie, to cały świat na wiele lat pogrążył się w epidemicznej rzeczywistości i projekt naprawiający popełniony wcześniej błąd znów trzeba było odłożyć w czasie. W końcu jednak doczekaliśmy się futbolowej sprawiedliwości i jeśli tym razem żaden czynnik obiektywny nie stanie nam na przeszkodzie, to we wrześniu zainaugurujemy nowy cykl, który sensu i logiki ma więcej niż wszystkie dotychczasowe pomysły UEFA i FIFA razem wzięte.

Zasady funkcjonowania Ligi Narodów przerabialiśmy już na wszystkie możliwe sposoby, ale w największym skrócie będzie to cykl oparty na zasadzie spadków i awansów, w którym doskonale odnajdą się na przykład kibice curlingu czy hokeja na lodzie. Jego głównym założeniem jest to, aby drużyny jak najczęściej spotykały się z rywalami na mniej więcej zbliżonym poziomie i w bezpośredniej rywalizacji rozstrzygały kto wywalczy prawo gry w wyższej dywizji. Wbrew pojękiwaniom malkontentów, wcale nie zamyka on przed nikim drogi rozwoju, gdyż w skrajnym przypadku (a uwierzcie mi na słowo, że taki się nie wydarzy) wystarczą zaledwie dwa cykle, aby ekipa z dywizji C awansowała do dywizji A. Jeśli więc na przykład w jednym w krajów południowo-wschodniej Europy nagle i bez uprzedniego ostrzeżenia wybuchnie futbolowa gorączka lub narodzi się jedyne w swoim rodzaju złote pokolenie, to błyskawicznie odnotujemy ten fakt czarno na białym, a owa reprezentacja szybko zajmie należne sobie miejsce w drabince Ligi Narodów. Analogicznie, jeżeli ktoś zatrzyma się w rozwoju, zamiast do (przykładowego) Frankfurtu czy Londynu, pojedzie zagrać o punkty do (przykładowego) Budapesztu czy Sarajewa. Jeżeli ktoś wciąż uważa taki system za mniej sprawiedliwy, to naprawdę trudno mi zrozumieć takie stanowisko. Szczególnie, że dopiero co zamknęliśmy najbardziej nonsensowną kampanię eliminacyjną w historii, podczas której liczba ciekawych, rozgrywanych pod prądem meczów była tak niewielka, że aż trudno było je wyłowić z morza kolejnych pogromów.

Ktoś może oczywiście oburzać się na moje ciągłe porównania do hokeja czy curlingu, ale w mojej ocenie na tę chwilę piłka nożna kobiet pod względem chociażby różnicy jakości pomiędzy światową czołówką, a umowną drugą, trzecią i kolejnymi ligami, zdecydowanie bardziej przypomina wyżej wymienione dyscypliny sportu niż piłkę nożną mężczyzn, gdzie w pojedynczym meczu setna drużyna rankingu może spokojnie klepnąć lidera i nikogo (no, może poza dziennikarzami) to specjalnie nie zdziwi. A skoro tu widzimy analogie, to właśnie tu powinniśmy szukać inspiracji i super, że w końcu doczekaliśmy się na tym polu ciekawego projektu (teraz jeszcze wypadałoby pójść za ciosem i wystartować klubowe rozgrywki dla zespołów spoza wąskiego grona dyżurnych faworytek Ligi Mistrzyń). Wracając jednak do tematyki reprezentacyjnej, bo ona dziś na pierwszym planie: pamiętacie ubiegłoroczny mecz w gruzińskim Gori? Przecież doskonale zdajemy sobie sprawę, że zakończyłby się on dokładnie takim samym wynikiem (dla przypomnienia: 15-0) nawet wówczas, gdyby Jennifer Falk nieszczęśliwie zatrzasnęła się w stadionowej łazience i w ogóle nie wyszła na murawę. To był po prostu koncertowo zmarnowany termin, który zarówno szwedzka, jak i gruzińska federacja mogłyby zagospodarować zdecydowanie bardziej produktywnie, gdyby tylko nie kazano im rozegrać niepotrzebnego nikomu meczu. Wyobrażacie sobie rzeczywistość, w której kadra Szwecji w hokeju na lodzie musi pokonać Gruzję, aby zagrać na mistrzostwach świata? Że niby absurd? To w takim właśnie absurdzie dane nam było przez ostatnie lata funkcjonować.

O wynikach samego losowania póki co piszę niewiele, ale to przede wszystkim dlatego, że … znajdziecie je na grafice powyżej i każdy może na własne potrzeby dokonać ich głębokiej analizy. Wiele szwedzkich mediów wspomina o najtrudniejszej możliwej grupie i jest to bynajmniej punkt widzenia, z którym osobiście się nie zgadzam. Oczywiście, z drugiego koszyka priorytetem numer jeden było uniknięcie Hiszpanii, bo ta będzie walczyła o zwycięstwo w całym cyklu bez względu na to, w jakim składzie personalnym przystąpi do rywalizacji. A skoro tak bardzo przeciwniczek z Półwyspu Iberyjskiego nie chcieliśmy, to właśnie z nimi przyjdzie się nam jesienią zmierzyć. Włoszki i Szwajcarki z kolei nie wydają się za to poważniejszą przeszkodą niż chociażby Islandki czy Szkotki, które to wraz z Hiszpanią znajdowały się z mojej osobistej grupie strachu. Tak, czy inaczej, boisko jak zawsze zweryfikuje, a o sensowności Ligi Narodów najlepiej niech świadczy fakt, że dyskusje o potencjalnej sile poszczególnych grup już się zaczęły. Bo jakoś nie przypominam sobie, aby dwa lata temu kogokolwiek grzało to, czy na drodze do Australii i Nowej Zelandii przyjdzie nam zwiedzać wspomniane już zabytki Gruzji, czy może jednak Mołdawii.

Deszcz, Tamminen i MMAdelen

FvEJZZ0XoAA-4cC

Trzy punkty w derbach rzeczywiście mają niepowtarzalną wymowę (Fot. Hammarby IF)

Piłkarki dwóch stołecznych klubów wyraźnie hołdują zasadzie, że Święto Pracy najrozsądniej uczcić ciężką pracą. Poniedziałkowe derby na Stadionie Olimpijskim w Sztokholmie nie były może najlepszym sportowo meczem tegorocznej kampanii, ale poziomem emocji, dramaturgii, czy zwrotów akcji możemy spokojnie stawiać je w jednym rzędzie z rozgrywanym nota bene równolegle w Londynie półfinałem Ligi Mistrzyń. I aż szkoda, że w przeciwieństwie do fanów zebranych na Emirates Stadium, my nie mieliśmy okazji obejrzeć dodatkowych trzydziestu minut tej frapującej rywalizacji. Że niby u nas nie było remisu? Nie szkodzi, bo to był jeden z tych meczów, które powinny trwać i trwać bez względu na wynik.

Atmosferę tego spektaklu wraz z piłkarkami zrobili także fani obu ekip, którzy pomimo mocno niesprzyjającej pogody zjawili się na Olimpijskim w liczbie niespełna czterech tysięcy. I jest to wynik naprawdę godny podkreślenia, gdyż osiągnięty bez przenoszenia meczu na większy stadion, czy też organizowania mu dodatkowej, medialnej otoczki. Kibice mogą jednak postarać się o odpowiednią oprawę, a wraz z pierwszym gwizdkiem sędzi Tess Olofsson pałeczkę przejęły już zdecydowanie same zawodniczki. Całą zabawę rozpoczęła nieprzyjemnym dla golkiperki Bajen strzałem Tove Almqvist, ale później do głosu coraz wyraźniej zaczęły dochodzić przyjezdne. I doprawdy nie trzeba było czekać długo, aż wciąż niepokonane na krajowym podwórku piłkarki Hammarby sięgną po jedną ze swoich najmocniejszych kart. Z okolic narożnika boiska futbolówkę wrzuciła Kyra Cooney-Cross, Plan oraz Boakye nie były w stanie zażegnać nadchodzącemu niebezpieczeństwu, a przy dalszym słupku już czaiła się Simone Boye, która w takich sytuacjach robi mniej więcej to, co w dogrywce półfinału Pucharu Szwecji przeciwko Piteå. Mniej więcej, gdyż wtedy pokonała bramkarkę rywalek efektownym uderzeniem głową, a teraz po prostu z najbliższej odległości wepchnęła piłkę do siatki, ale efekt końcowy był ten sam. 1-0 dla gościń z Södermalm nie oznaczało jednak końca emocji, choć trzeba przyznać, że to Hammarby starało się dominować na murawie w pierwszej połowie spotkania. Wystarczyły jednak dwa indywidualne błędy Nyström, aby gospodynie dwukrotnie stanęły przed szansą na doprowadzenie do remisu, co tylko zaostrzało apetyty na jeszcze lepsze granie po przerwie.

I rzeczywiście tak się stało, a poczynające sobie coraz śmielej zawodniczki Dumy Sztokholmu ewidentnie chciały dopisać derbowego rywala do całkiem okazałej już kolekcji tegorocznych łupów. I trzeba oddać, że w realizacji tego postanowienia były niesamowicie konsekwentne, a tak głęboko zepchniętego do defensywy Hammarby w rywalizacji z krajowym rywalem nie oglądaliśmy już bardzo dawno. W drugiej linii kapitalną partię rozgrywała Tove Almqvist, na wahadłach szalały Bergström oraz Hed, a w szesnastce na swoją jedną, wyśnioną okazję cierpliwie wyczekiwała Hayley Dowd. Problem gospodyń polegał jednak na tym, że między słupkami bramki Bajen stała tego wieczora znajdująca się w wybornej formie Anna Tamminen, a znalezienie skutecznego sposobu na pokonanie 29-letniej Finki okazało się ostatecznie zadaniem ponad siły podopiecznych trenera Pålssona. Na murawie, oprócz zagrań czysto piłkarskich, nie zabrakło również charakterystycznej dla derbów stolicy walki, choć akurat w przypadku Madelen Janogy poziom agresji przesunął się zdecydowanie poza dozwoloną granicę. 33-krotna reprezentantka Szwecji postanowiła sama wymierzyć sprawiedliwość po starciu z Matildą Plan, a że zrobiła to w stylu bardziej odpowiednim dla oktagonu niż zielonej murawy, to jak najbardziej słusznie przyszło jej obejrzeć czerwoną kartkę i przedwcześnie podreptać w kierunku szatni. W doliczonym czasie gry w przepychankę w polu karnym Hammarby wdały się jeszcze Alice Carlsson oraz Lova Lundin, ale tym razem skończyło się jedynie na obustronnych napomnieniach.

Na innych arenach nie było aż tak dramatycznie, a najwięcej emocji – dość zresztą nieoczekiwanie – przyniosła rywalizacja Piteå z Uppsalą. Na mocno zmrożonej LF Arenie osłabione brakiem trzech podstawowych piłkarek gościnie postanowiły mocno postawić się wyżej notowanym rywalkom, ale te raz jeszcze mogły liczyć na kapitalną dyspozycję amerykańskiej bramkarki Samanthy Murphy. Później sprawy w swoje ręce wzięły już Anam Imo do spółki z Tuvą Skoog i komplet oczek pozostał ostatecznie w Norrland. Choć kto wie, czy podopiecznym Stellana Carlssona nie byłoby o zwycięstwo jeszcze trudniej, gdyby nie pechowy samobój autorstwa Elim Rombing. Dwa piątkowe mecze przyniosły nam za to emocje w stylu komedii Dzień Świstaka. W obu przypadkach obejrzeliśmy bowiem zwycięstwa faworyzowanych gospodyń w stosunku 1-0, po golach strzelonych w 54. minucie, a na tym wcale nie koniec analogii. Przypadek? No chyba jednak tak. Drugie z rzędu zwycięstwo odniósł broniący tytułu Rosengård, ale na realną weryfikację projektu Joela Kjetselberga będziemy musieli poczekać przynajmniej do piątku. Choć przesunięcie Rii Öling na powrót do środka pomocy zdecydowanie było jedną z lepszych decyzji podjętych przez nowego szkoleniowca FCR. Komplet punktów na beznadziejnym jak zwykle Kalmarze ugrało też Växjö, które na murawie Guldfågeln Areny wcale nie prezentowało się o wiele lepiej, ale w przeciwieństwie do rywalek miało w swoim składzie Evelyn Ijeh. I to są właśnie te detale…


Komplet wyników:


Statystyki indywidualne:


Statystyki drużynowe:


Przejściowa tabela:

dam2