Udany rewanż za Edmonton

5f821691-e040-4640-b16e-15b69476151b

Fot. Johanna Lundberg

Niemrawy początek, fenomenalny środek, zdecydowanie zbyt nerwowa końcówka i pierwsze od niepamiętnych czasów zwycięstwo nad poważnym rywalem – tak w największym skrócie można podsumować inauguracyjny występ kadry Pii Sundhage na tegorocznym Pucharze Algarve. Skromna wygrana nad Australią jest ponadto swego rodzaju rewanżem za ostatnie starcie obu ekip, którego stawką było zajęcie drugiego miejsca w grupie D podczas kanadyjskiego mundialu. W Edmonton po ostatnim gwizdku więcej powodów do radości miały rywalki, dziś natomiast role się odwróciły, choć szczególnie w początkowej fazie meczu nic tego nie zapowiadało.

Pierwsze minuty przebiegały bowiem pod dyktando podopiecznych Alana Stajcica, które bez większego wysiłku rozstrzygały na swoją korzyść większość pojedynków w środku pola. Szczególnie dobrze wyglądała współpraca Kyah Simon z Samanthą Kerr i to właśnie te piłkarki były odpowiedzialne za to, że w szwedzkiej szesnastce dwa razy zrobiło się naprawdę gorąco. Zawodniczki z Antypodów imponowały także szybkością, w związku z czym w kilku przypadkach trzeba było uciekać się do fauli, aby skutecznie powstrzymać napędzające australijską ofensywę De Vannę oraz Foord. Na pierwszą dogodną sytuację pod bramką Lydii Williams musieliśmy czekać aż do 45. minuty, kiedy to Rubensson uruchomiła prostopadłym podaniem Schelin, ale imponująca podczas zimowych sparingów skutecznością napastniczka Rosengård tym razem pomyliła się o kilkadziesiąt centymetrów.

W drugiej części gry oglądaliśmy już zupełnie inną, bardziej widowiskowo grającą szwedzką kadrę. Dobrą zmianę dała wprowadzona w przerwie Folkesson i to właśnie ona powinna w 53. minucie wyprowadzić ekipę Pii Sundhage na prowadzenie, ale uderzona przez nią futbolówka zatrzymała się na słupku australijskiej bramki. Chwilę wcześniej doskonałej okazji nie wykorzystała świetnie obsłużona przez Samuelsson Caroline Seger, ale kolejne udane akcje skutecznie rozgrzewały niezwykle żywiołowo reagującą kilkudziesięcioosobową grupę sympatyków reprezentacji Szwecji. Prawdziwy powód do radości dostali oni jednak dopiero po godzinie gry, gdy Lotta Schelin popisała się indywidualną akcją godną największych aren świata. Szwedzka napastniczka zabawiła się z australijską defensywą, posadziła (a właściwie położyła) na murawie Kellond-Knight i pomimo dość ostrego kąta bez większych problemów umieściła piłkę w bramce Lydii Williams. Podrażnione Australijki natychmiast zrozumiały, że w tym meczu nie mają już czego bronić i po chwili Lindahl musiała efektowną paradą ratować Szwecję przez utratą gola po strzale Kyah Simon. W odpowiedzi bliska swojego pierwszego trafienia w reprezentacyjnych barwach była Samuelsson, ale podobnie jak kilkanaście minut wcześniej Folkesson, także i ona obiła jedynie słupek. Wymiana ciosów w Albufeirze trwała więc w najlepsze, ale w ostatnich minutach inicjatywę znów przejęły ambitnie grające Australijki, które dwukrotnie były bardzo bliskie doprowadzenia do remisu. W obu sytuacjach świetnie zachowała się jednak bezbłędna zarówno na linii, jak i na przedpolu Lindahl i to właśnie ona – obok strzelczyni zwycięskiego gola Lotty Schelin – dołożyła dziś największą cegiełkę do niezwykle cennego triumfu.

Lindahl i Schelin potwierdziły, że znajdują się aktualnie w bardzo dobrej dyspozycji, ale słowa pochwały należą się także obu szwedzkim wahadłowym obrończyniom. Zarówno Jonna Andersson, jak i Jessica Samuelsson – pomijając dwie sytuacje z pierwszej połowy, gdy zbyt łatwo pozwoliły Australijkom na dośrodkowanie z bocznego sektora – zaliczyły udane zawody zarówno w ofensywie, jak i w defensywie. Ze swoich zadań nieźle wywiązała się także eksportowa para stoperek, choć szczególnie Sembrant w kilku sytuacjach zdecydowanie za łatwo dała się zwieść rywalkom, a dodatkowo była bardzo blisko zapisania na swoim koncie kolejnego w historii występów w reprezentacji gola samobójczego. Sporo uwag na temat swojej postawy usłyszeć powinna ponadto szwedzka druga linia, której gra tylko momentami wyglądała na uporządkowaną. Trafiały się oczywiście prawdziwe perełki, jak kilkudziesięciometrowe podania w wykonaniu Rubensson czy Seger, ale procent przegranych pojedynków oraz zbyt długie fazy przestoju, w których grę ciągnęły niemal wyłącznie skrzydła (a tego przecież mieliśmy podczas Pucharu Algarve się wystrzegać) z pewnością będą świetnym materiałem do analizy. Bezbarwny występ zaliczyły ponadto ustawiona na szpicy od pierwszej minuty Blackstenius oraz zastępująca ją Hammarlund i jeśli tylko Marija Banusic utrzyma przez najbliższe tygodnie dyspozycję ze stycznia i lutego, to jak najbardziej może znaleźć się w gronie powołanych na czekający nas za miesiąc mecz z Kanadą. Zanim jednak pojedziemy do Trelleborga, czekają nas jeszcze trzy spotkania na portugalskiej ziemi, które – miejmy nadzieję – w coraz większych fragmentach przypominać będą pierwszy kwadrans dzisiejszej drugiej połowy.

Leave a comment