
Fot. Danielle Earl
Kilkanaście godzin temu zakończyły się Mistrzostwa Europy w łyżwiarstwie figurowym. Wspominam o tym wydarzeniu nie dlatego, że zauważyłem, iż ta piękna skądinąd dyscyplina sportu zyskuje coraz więcej sympatyków w środowisku piłkarskim (co oczywiście niezmiennie cieszy), ale ze względu na postać, która była niewątpliwie pierwszoplanową aktorką czempionatu w czeskiej Ostrawie. Niepokonana na światowych taflach dokładnie od 21. listopada 2015 (swoją drogą, czy nie jest to przypadkiem rekord biorąc pod uwagę wszystkie sporty indywidualne?) Jewgienija Miedwiediewa nie tylko podtrzymała swoją niesamowitą passę zwycięstw, ale niejako “przy okazji” ustanowiła nowy rekord świata, wymazując z tabel absolutnie fenomenalne osiągnięcie legendarnej Koreanki Yuny Kim z Igrzysk z Vancouver. Co więcej, patrząc na aktualną dyspozycję młodej Rosjanki wydaje się, że tylko kwestią czasu jest osiągnięcie przez nią bariery 230 punktów i chyba nikt się nie zdziwi, jeśli już podczas marcowych mistrzostw świata w Helsinkach będziemy świadkami kolejnego, choć zapewne jeszcze nie ostatniego, historycznego wyczynu z Miedwiediewą w roli głównej.
Postać łyżwiarki z Moskwy przywołuję jednak na piłkarskim portalu nie ze względu na prezentowane przez nią unikalne trójkombinacje skoków. Trenująca od wielu lat w grupie Eteri Tutberidze zawodniczka imponuje bowiem nie tylko wtedy, gdy wyjeżdża na lód, ale także – a może przede wszystkim – kiedy z niego schodzi. Jej niespotykana wręcz (szczególnie biorąc pod uwagę bardzo młody wiek) dojrzałość, świadomość możliwości i ograniczeń własnego organizmu, a także maksymalnie profesjonalne podejście do treningów mogą być przecież drogowskazem nie tylko dla adeptek łyżwiarstwa, ale dla wszystkich dziewcząt i chłopców rozpoczynających poważniejszą przygodę ze sportem.
Na konferencji prasowej, kilkadziesiąt minut po ustanowieniu nowego rekordu świata, Miedwiediewa nie wykazywała przesadnych oznak ekscytacji. Ze swojego występu była oczywiście zadowolona, ale nie omieszkała zauważyć, że było ją stać na znacznie więcej, w związku z czym najbliższe tygodnie spędzi na jeszcze cięższej pracy, dzięki której ma nadzieję wyeliminować popełnione w Ostrawie błędy. Zapowiedziała również, że w niedalekiej przyszłości w jej programach pojawią się nowe elementy, gdyż to, co pokazała na Mistrzostwach Europy nie w pełni oddaje skalę jej aktualnych możliwości. Kokieteria? Zbyt duża pewność siebie? Nic z tych rzeczy! Jako osoba, która miała szczęście poznać najlepszą łyżwiarkę świata osobiście mogę z pełną odpowiedzialnością powiedzieć, że Miedwiediewa zachowuje się dokładnie tak samo wówczas, gdy nie ma wokół niej kamer. Olbrzymi szacunek do trenerów, do rywalek, do pracy dziennikarzy i wreszcie do kibiców, którzy – jak sama podkreśla – przychodzą na zawody po to, aby oglądać bezbłędne występy to niewątpliwie wszystko cechy, które nierozerwalnie kojarzą mi się z siedemnastoletnią Rosjanką, ale chyba jeszcze bardziej cenię ją właśnie za umiejętność chłodnej i rzeczowej oceny sytuacji. Seria kolejnych zwycięstw, nowy rekord świata, czy wreszcie płynące z niemal wszystkich stron świata pochwały to czynniki, które już wiele razy potrafiły przerwać lub przynajmniej załamać kariery zapowiadających się świetnie młodych sportowców, ale możemy być pewni, że w przypadku Miedwiediewej będzie zupełnie inaczej. Ona należy do tych, którym zachłyśnięcie się sukcesem, czy przesadna wiara we własną wielkość absolutnie nie grozi.
Słuchając konferencji Rosjanki, wróciłem myślami do trzeciej dekady sierpnia 2016, czyli okresu bezpośrednio po zakończeniu Igrzysk w Rio de Janeiro. Wtedy właśnie, jako jeden z naprawdę nielicznych, nie dałem się ponieść fali euforii i nie dołączyłem się do chóru entuzjastów występu szwedzkich piłkarek na olimpijskich arenach. Jasne, przywiezione do kraju srebrne medale to niepodważalne osiągnięcie, którego nie sposób nie docenić, więc w pełni zrozumiałe było dla mnie huczne powitanie na lotnisku, czy wreszcie efektowna feta na ulicach Sztokholmu. Nie potrafiłem jednak zmusić się do wychwalania boiskowych popisów kadry Sundhage, gdyż … nie bardzo wiedziałem, jak miałbym się w zasadzie do tego zabrać. Po półfinale z Brazylią wiele mówiło się o mitycznej zwycięskiej, defensywnej taktyce i fraza ta powtarzana była na tyle często, że chyba nawet sama drużyna w końcu uwierzyła, że coś takiego faktycznie miało miejsce. Mi natomiast mecz z gospodyniami kojarzy się przede wszystkim z wkręcaniem naszych bocznych defensorek w murawę i dopuszczeniem do zdecydowanie zbyt wielu bramkowych okazji w szesnastce Lindahl. To, że Canarinhas ostatecznie nie potrafiły wykorzystać żadnej z nich, a 120 minut cierpienia zakończyło się zwycięską dla nas serią rzutów karnych, to w zdecydowanie największym stopniu zasługa trwającej zresztą od pojedynku z RPA nieporadności Brazylijek, a z tego powodu chyba nie powinniśmy ogłaszać w Szwecji nowego święta narodowego, co niektórzy niestety nieopatrznie uczynili. W tym całym poolimpijskim zgiełku zabrakło mi płynącego z środka drużyny głosu rozsądku, który natychmiast ostudziłby euforyczne zapędy wielu entuzjastów, którzy – jak to często bywa – w obliczu ewentualnej porażki jako pierwsi zmienią się w największych defetystów. Zabrakło mi tego, żeby ze sceny w Sztokholmie ktoś (chyba bardziej Schelin niż Seger lub Sundhage) w stylu Miedwiediewej dał otwartym tekstem do zrozumienia, że cieszyć się z medalu oczywiście trzeba, ale nie zapominajmy, że za nami nie do końca udany pod względem piłkarskim turniej, w związku z czym za rok w Holandii postaramy się zaprezentować lepiej. Takiego wystąpienia niestety się nie doczekaliśmy i do grudnia uskuteczniana była propaganda, że rok, który w rzeczywistości wyglądał tak był najlepszym w tym wieku dla szwedzkiej piłki reprezentacyjnej. Jest to oczywista nieprawda, gdyż znacznie lepszy pod każdym w zasadzie względem półfinał nasze piłkarki rozegrały chociażby podczas EURO 2013, na początku kadencji obecnej selekcjonerki, ale wielu dało się niestety przekonać, że właśnie teraz rozpoczyna się złoty okres dla naszej kadry. A przekonanie to jest niezwykle niebezpieczne, wszak nie zapominajmy, że upadek z wyimaginowanego szczytu boli podwójnie.