Dziesiąta kolejka Damallsvenskan generalnie rozczarowywała poziomem, ale dzisiejsze danie główne miało nam z nawiązką wynagrodzić wszystkie wcześniejsze niedostatki. Pojedynek na Arenie Linköping, choć rzecz jasna stał na o kilka klas wyższym poziomie niż chociażby wczorajsza kopanina w Vittsjö, długimi minutami także nie zachwycał. Dla Martina Sjögrena oraz jego podopiecznych największym problemem nie był jednak rozczarowujący poziom widowiska, a utrzymujący się aż do 86. minuty bezbramkowy rezultat. Taki wynik oznaczał bowiem, że tuż przed końcem rundy wiosennej mistrz z Malmö uciekłby najgroźniejszemu konkurentowi na odległość dwóch punktów. Czarny scenariusz dla Linköping tym razem się nie ziścił, w czym duża zasługa niezawodnej Pernille Harder.
Duńska supergwiazda (chyba już najwyższy czas przestać obawiać się tego określenia) nie strzeliła dziś wprawdzie swego trzynastego gola w sezonie, ale bez niej w składzie Linköping z pewnością nie spoglądałby w tym momencie z góry na wszystkich ligowych rywali. W pierwszej, dość niemrawej w wykonaniu LFC połowie, to właśnie Harder była motorem napędowym niemal wszystkich akcji swojej drużyny. To po jej strzale piłka odbiła się od poprzeczki, to ona genialnymi, prostopadłymi podaniami, wypracowywała swoim koleżankom z formacji ofensywnej kolejne stuprocentowe okazje. Po przerwie, choć wydawało się to niemożliwe do wykonania, zawodniczka z Viborga jeszcze podkręciła tempo, jakby podskórnie czując, że poniesiona dziś ewentualna strata może okazać się niezwykle bolesna 5. listopada. Sytuacja z 62. minuty, kiedy Harder z wściekłością uderzała dłonią w murawę, niesłusznie zresztą domagając się odgwizdania rzutu wolnego, najdobitniej pokazuje, jak bardzo była zmotywowana i nakręcona wyłącznie na zwycięstwo. Nadspodziewanie długo zanosiło się jednak na to, że Loes Geurts uda się zachować czyste konto i tym samym uszczęśliwić za jednym zamachem pół Göteborga i niemal całe Malmö. Defensywę gości udało się bowiem przełamać dopiero na cztery minuty przed końcem regulaminowego czasu gry. Asystowała oczywiście Harder, do siatki trafiła Blackstenius.
Skoro jesteśmy już przy autorce zwycięskiego gola, to musimy uczciwie napisać, że ewidentnie nie był to dzień największej nadziei szwedzkiej piłki. Blackstenius potrafiła wprawdzie kilka razy uwolnić się spod krycia i stosunkowo łatwo dochodziła do sytuacji strzeleckich (inna sprawa, że przynajmniej w równym stopniu były one zasługą świetnego przeglądu gry Harder), ale raziła przy tym wykańczaniem akcji na poziomie, z którego nie byłaby dumna nawet piłkarka grająca na co dzień w Division 1. Dzięki sytuacji z 86. minuty większość grzechów zostanie jej z pewnością wybaczona, ale trudno przejść obojętnie obok tego, że zawodniczka tej klasy, mając sześć wybornych okazji, zaledwie raz uderza w światło bramki. Fakt, że w trzech przypadkach odgwizdano pozycję spaloną trudno uznać za okoliczność łagodzącą, gdyż Blackstenius ewidentnie za każdym razem próbowała oddać celny strzał. Równie słabą skuteczność zaprezentowała dziś zresztą także Fridolina Rolfö, ale końcowy wynik sprawia, że i ona pewnie nie będzie musiała się specjalnie tłumaczyć ze zmarnowanej w pierwszej połowie “setki”.
W poprzednich latach o drużynie z Linköping często mówiło się, że nikt w Europie nie potrafi równie pięknie przegrywać. Wszystko wskazuje jednak na to, że w tym roku ta prawidłowość straci nieco na aktualności. Dziś na murawie Areny Linköping podopieczne Martina Sjögrena bardzo długo cierpiały, ale koniec końców udało się im wyszarpać trzy bezcenne punkty. Był horror, ale jesteśmy dziwnie spokojni, że nikt nie zamieniłby go na kolejną efektowną porażkę.
Pingback: Taniec z Papuaskami | Szwedzka piłka