
Johanna Kaneryd i Madelen Janogy pozbawiły rywalki z Francji resztek nadziei (Fot. Bildbyrån)
Nordyckie poczucie humoru często bywa postrzegane jako specyficzne, ale mając na uwadze ostatnie wewnętrzne dyskusje w szwedzkim środowisku piłkarskim jak najbardziej tę opinię respektujemy. Pół-żartem doszliśmy bowiem do konkluzji, że już niedługo większość szanujących się federacji dwukrotnie zastanowi się zanim zdecyduje się przyklepać z nami mecz towarzyski. Bo perspektywa gry ze Szwedkami niechybnie oznacza kłopoty i nie chodzi tu wyłącznie o taką błahostkę, że najprawdopodobniej trzeba będzie grać w deszczu, przy akompaniamencie burzy z piorunami. Doskonale pamiętamy przecież duński strajk, który koniec końców pozbawił Pernille Harder i spółkę szans wyjazdu na mundial, liczne problemy natury wirusowo-epidemicznej i zwycięstwa w wyniku walkowera, czy wreszcie niedawną, hiszpańską zawieruchę wokół sztabu szkoleniowego trenera Vildy i skandalicznych metod przez niego stosowanych. W tej sytuacji nie będzie chyba wielkim zdziwieniem fakt, że i we Francji było w ostatnich tygodniach mocno nerwowo i to zarówno w wyniku kolejnych urazów czołowych piłkarek (do nieobecnych od dłuższego czasu Katoto, Majri, czy Mbock Bathy dołączyły chociażby Karchaoui oraz Toletti), jak i raportu odsłaniającego wieloletnie praktyki tuszowania przez federację skandali seksualnych i przemocowych przez federację. A sprawa jest o tyle przykra, że wśród oskarżonych możemy znaleźć między innymi nazwiska byłych reprezentantek kraju Angelique Roujas oraz Elisabeth Loisel. Cóż, pozostaje mieć tylko nadzieję, że w najbliższych dniach futbolowe szambo nie wybije z podobną siłą w Australii. Ani oczywiście nigdzie indziej.
Wróćmy jednak na boisko, gdyż starcie przegranych półfinalistek EURO 2022 zapowiadało się interesująco nie tylko ze względu na fakt, iż była to ostatnia okazja w tym roku do obejrzenia kadrowiczek Petera Gerhardssona na szwedzkiej ziemi. Reprezentacja Francji to bowiem przeciwnik, który nawet bez kilku podstawowych zawodniczek zawsze stanowi poważne wyzwanie taktyczno-motoryczne. I bardzo dobrze, gdyż właśnie takich meczów-weryfikatorów nam na obecnym etapie najbardziej potrzeba. A nie ma chyba na świecie lepszego miejsca na takie sprawdziany niż wypełniony niemal do ostatniego miejsca Gamla Ullevi. Bo kolejny już raz okazało się, że fani utożsamiają się z tą kadrą tak bardzo, że nawet rozgrywany późną jesienią mecz towarzyski może przyciągnąć na trybuny komplet widzów. I to pomimo faktu, że za naszą kadrą nie stoi przecież olbrzymia i sprawnie działająca machina medialna, jak ma to miejsce na przykład w Anglii czy USA.
Wróćmy jednak na murawę, bo to właśnie na niej działy się dziś rzeczy zdecydowanie najważniejsze. Najpierw za piękną, długą i – nie da się tego ukryć – barwną karierę reprezentacyjną podziękowaliśmy Nilli Fischer, a chwilę później rozległ się pierwszy gwizdek ostatniego w tym roku domowego meczu szwedzkiej kadry. I nawet jeśli gdzieś w środku mieliśmy nadzieję na podobnie mocne otwarcie jak w Kordobie, to tak efektownego uderzenia już w pierwszej minucie nie spodziewali się chyba nawet najwięksi optymiści. Elin Rubensson nacisnęła rywalki w środku pola, Jonna Andersson dośrodkowała z lewego skrzydła, Selma Bacha nerwowo wybiła futbolówkę wprost pod nogi Filippy Angeldal, a pomocniczka Manchesteru City uderzyła może nie perfekcyjnie, ale na tyle precyzyjnie, żeby spóźniona z interwencją Pauline Peyraud-Magnin musiała wyciągnąć piłkę z siatki. 1-0 dla Szwecji, choć upłynęło zaledwie 27 sekund meczu! Stadion w Göteborgu eksplodował po raz pierwszy i nawet jeśli na wyciąganie jakichkolwiek wniosków było jeszcze zdecydowanie zbyt wcześnie, to chyba w samych piłkarkach pojawiło się wówczas przekonanie, że w takich okolicznościach i tego dnia nic nie może pójść źle. I jak pokazały kolejne minuty, poczucie to było jak najbardziej słuszne, gdyż rywalki znad Sekwany przez cały mecz tak naprawdę ani razu nie zagroziły bramce Zeciry Musovic. Czujność golkiperki Chelsea najmocniej sprawdziły dziś … Amanda Ilestedt (zbyt słabym wycofaniem piłki) oraz Nathalie Björn (niepotrzebną stratą na trzydziestym metrze), ale w obu tych przypadkach skończyło się tylko na delikatnym strachu. Biorąc pod uwagę, że graliśmy z półfinalistą EURO 2022, a także jednym z kandydatów do medali na przyszłorocznym mundialu, szału nie było. I nawet jeśli weźmiemy poprawkę na to, że Ouleymata Sarr raczej nigdy nie osiągnie poziomu Katoto lub Delie, to już powstrzymanie zawsze groźnych Diani, Geyoro oraz Cascarino zdecydowanie było zadaniem z gatunku tych najtrudniejszych. A nasze reprezentantki poradziły sobie z nim wręcz wzorowo.
Szwedzka dominacja była widoczna także w środku pola, gdzie odbiorami, a także wywieraniem ciągłej presji imponowała zarówno Elin Rubensson, jak i Filippa Angeldal. Na taką postawę gospodyń Francuzki nie potrafiły znaleźć skutecznej odpowiedzi, podobnie zresztą jak na niesamowicie dynamiczne szwedzkie wahadła w osobach Jonny Andersson i Olivii Schough. I gdyby dzisiejszy mecz oglądał ktoś nieco mniej zainteresowany futbolem, to w życiu nie uwierzyłby, że na przykład Selma Bacha jest od kilku sezonów jedną z gwiazd wielkiego Lyonu. Bo jeśli ktoś tego dnia wyglądał jak najwyższej klasy specjalistki od gry na swoich pozycjach, to były to wyłącznie kadrowiczki Petera Gerhardssona. Co więcej, gdy na placu gry zaczęły pojawiać się rezerwowe, to jakość szwedzkiej gry nie tylko nie spadała, ale wręcz rosła. I o ile w przypadku Fridoliny Rolfö było to jak najbardziej spodziewane, o tyle Johanna Kaneryd w roli rezerwowej spisała się przynajmniej o kilka poziomów lepiej niż podczas swoich pierwszych minut w barwach londyńskiej Chelsea. Jeszcze jeden dobry, reprezentacyjny występ dopisała także Stina Blackstenius, gdyż to właśnie po faulu na niej z boiska przedwcześnie wyleciała Aissatou Tounkara. Inna kwestia, że akurat dziś indywidualne laurki moglibyśmy wystawić w zasadzie każdej z naszych zawodniczek i absolutnie nie byłaby to żadna kurtuazja.
Zwycięstwo nad Francją tak naprawdę mogło być jeszcze bardziej okazałe, ale od wyższej porażki w ostatnim kwadransie uratowały rywalki swoimi interwencjami Wendie Renard oraz Pauline Peyraud-Magnin. Po takim występie nie będziemy jednak narzekać, bo to byłoby wręcz nietaktem w stosunku do naszych reprezentantek i sztabu szkoleniowego. Plan na ostatni domowy mecz w bieżącym roku został bowiem zrealizowany w niemal stu procentach i jeśli kiedyś miał nam się przytrafić taki występ, to trafiło chyba na najlepszy możliwy moment. Wyprzedana arena, klasowy rywal, odliczanie do mundialu: właśnie takiej reklamy potrzebowała ta kadra po dłuższym, poolimpijskim okresie stagnacji. A za miesiąc czas na pierwszy, australijski rekonesans, na który reprezentantki Szwecji zapewne udadzą się w całkiem niezłych nastrojach.