Jared’s Time (1)

jt

The Times They Are a-Changin’ – śpiewała Pia Sundhage po tym, jak prowadzona przez nią drużyna wywalczyła chyba najbardziej nieprawdopodobny srebrny medal w historii nowożytnych Igrzysk Olimpijskich. Jak wiadomo, zmiany to nieodłączny element naszej codzienności i bardzo często bywa tak, że przynoszą one pozytywne skutki. Wiele przykładów na potwierdzenie tej tezy znajdziemy zresztą nie tylko w świecie futbolu. Spokojnie, ten serwis w najbliższym czasie nie będzie zmieniał tematyki, ale nadszedł chyba moment, aby co pewien czas i tu pojawił się obszerny tekst, w którym będzie można sięgnąć wzrokiem daleko poza granice Damallsvenskan i zastanowić się nad innymi kwestami niż to, w jakim stylu Kristianstad pokonał ostatnio Djurgården (lub odwrotnie).

Jared’s Time to nowy format, który – z góry uprzedzam – będzie pojawiał się tutaj nieregularnie. Wstępne założenie jest takie, aby publikować średnio jeden tekst w miesiącu, ale proszę nie traktować tego na zasadzie zobowiązania. Podstawowa zasada jest bowiem banalnie prosta: jeśli pojawi się materiał warty skomentowania, pojawi się i komentarz. Dobór tematów będzie oczywiście w stu procentach subiektywny i choć cały czas będziemy się obracać wokół futbolu, to z pewnością nie unikniemy także odniesień do polityki, historii, czy kwestii socjologicznych. Raz będzie zatem tej piłki w piłce więcej, innym razem mniej.

Zbyt długie wstępy mają do siebie to, że zazwyczaj bardziej zniechęcają niż zachęcają, więc w tym miejscu przejdźmy już do części właściwej.


Termin pojawienia się pierwszego tekstu z tej serii absolutnie nie jest przypadkowy. Czerwiec to przecież Pride Month, a skoro tak, to nie będzie chyba lepszej okazji, aby pochylić się nad kwestią dominującej aktualnie formy dyskursu antydyskryminacyjnego w debacie publicznej, a także nad potencjalnymi skutkami, które może ona za sobą nieść.

Black Lives Matter – z przekazem zawartym w tych trzech słowach zgadzamy się chyba wszyscy. Podobnie zresztą jak z faktem istnienia zjawiska systemowego rasizmu w Stanach Zjednoczonych. Jako osoba, która w USA spędziła zaledwie niewielki fragment życia, wielokrotnie byłem świadkiem sytuacji, w których czarnoskórzy obywatele byli traktowani przez własny kraj jak potencjalni przestępcy, choć nie było ku temu żadnych podstaw. Upokarzające, niby losowe kontrole należą niestety do codzienności, a to zaledwie wierzchołek góry lodowej. Jasne, nie wszyscy biali stosują takie praktyki, a zdecydowana większość jednoznacznie się im sprzeciwia, ale dla osób regularnie doświadczających dyskomfortu na przykład na lotnisku czy w galerii handlowej, nie jest to wielkie pocieszenie. Bo cóż z tego, że ponad dziewięćdziesiąt procent spotykanych przez ciebie ludzi odnosi się do ciebie z życzliwością, skoro pozostali – świadomie bądź nie – systematycznie dają ci do zrozumienia, że jesteś obywatelem drugiej kategorii. Możemy oczywiście okłamywać się i udawać, że problem nie istnieje, tym bardziej, że z perspektywy Europy i bez kontekstu historyczno-społecznego może wydawać się on sztucznie rozdmuchany, ale obierając tę drogę na pewno nie pomożemy ani sobie, ani innym. Warto więc zastanowić się nad potencjalnymi rozwiązaniami, ale tu pojawia się pierwsza przeszkoda, bo choć wydawałoby się, że edukacja i zwiększenie świadomości społecznej wydają się naturalnymi drogami wyjścia z obecnego impasu, nie wszyscy wydają się być tym zainteresowani.

Być może jestem zbyt konserwatywny (tak, miejmy już za sobą to straszne słowo) na zgłębienie takiej postawy, ale mnie nauczono tego, że jeśli jedna strona rozumie jakiś problem, a druga chciałaby go zrozumieć, to warto ze sobą porozmawiać i spróbować pewne kwestie wytłumaczyć. W bardzo wielu przypadkach próba nawiązania dialogu z samozwańczymi aktywistami BLM kończy się jednak agresywną odpowiedzią, którą najprościej byłoby streścić w następujący sposób: Nie rozumiesz? To nie mój problem! Nie będę ci nic tłumaczyć, szkoda mojego czasu! Nie mów nam, jak mamy protestować, to nasza sprawa! Uzupełnij swoją wiedzę i nie zawracaj mi głowy! A w ogóle to na kolana i przepraszaj za swoje przywileje! Że niby wyolbrzymiłem? Być może, ale ani trochę nie zmieniłem ani sensu, ani przesłania, które można usłyszeć ze strony osób przynajmniej w teorii walczących z dyskryminacją. Logika i intuicja podpowiadałyby, że jeśli chcę zainteresować jak największą liczbę osób ideą mojego ruchu społecznego, to chętnie zapoznam ich z głoszonymi przeze mnie postulatami, a także wyjaśnię wszelkie ewentualne wątpliwości. No dobrze, to byłaby utopijna rzeczywistość, ale i tak w zasadzie każda inna reakcja wydawałaby się bardziej wytłumaczalna niż ostentacyjnie demonstrowana nienawiść w kierunku tych, którzy de facto wyrażają chęć wsparcia. Bardzo wątpliwe wydaje się również, aby mocno lansowana przez znaczące osobistości związane z ruchem BLM polityka zero pytań i bezwzględne posłuszeństwo przyniosła jakiekolwiek pozytywne, długofalowe efekty, co niestety zdają się potwierdzać badania. Jak donosi The Guardian, czyli źródło jak najbardziej kojarzone z szeroko pojętą lewicą, w Wielkiej Brytanii aż 55% ankietowanych wyraziło opinię, że aktywizm BLM przyczynił się do zaostrzenia konfliktów na tle rasowym. Przeciwnego zdania było natomiast zaledwie 17% badanych. Co istotne, pogląd ten podzielało 44% czarnoskórych Brytyjczyków (22% było przeciw), a aż 46% z nich przyznało, że w ciągu ostatniego roku regularnie doświadczało dyskryminacji na tle rasowym. Był to niestety najwyższy wynik od lat.

Wiarygodność BLM jako ruchu walczącego z dyskryminacją i głoszącego równość ras, która nas ostatecznie wyzwoli, mocno podważają także osoby współzałożycieli. Yusra Khogali, liderka BLM w kanadyjskim Toronto, próbowała za pomocą mediów społecznościowych dowieść, że biali ludzie to podgatunek z recesywną wadą genetyczną, a podczas protestów nazywała liberalnego premiera Justina Trudeau białym terrorystą. W zbliżonym tonie wypowiadał się także DeRay Mckeeson, sugerując że amerykańska policja, nazwana zresztą największym gangiem Ameryki, bierze udział w procesie czystek etnicznych. Są to oczywiście wypowiedzi skrajne, ale czy nie tak wygląda z naszej perspektywy ocenianie drugiej strony? Tam też pochylamy się nad tymi najmocniejszymi, najbardziej radykalnymi wypowiedziami, starając się przypisać je absolutnie każdemu, kto choćby w małym stopniu się z nami nie zgadza. Tutaj jest to akurat o tyle prostsze, że ich autorami nie byli anonimowi aktywiści, lecz osoby o wciąż ugruntowanej pozycji w ruchu BLM. Gwoli sprawiedliwości trzeba zaznaczyć, że pani Khogali ostatecznie usunęła z sieci pseudonaukowy wywód o podludziach, a także tweet, w którym prosiła Boga o siłę, aby nie pozabijać wszystkich białych, ale mając na uwadze jej aktywność podczas protestów ulicznych, możemy spokojnie założyć, że poglądów w tej kwestii nie zmieniła.

Powyższy akapit nie ma oczywiście na celu dyskredytowania ogółu działań podejmowanych przez ruch BLM, gdyż pod wieloma z nich w pełni świadomie mógłbym się podpisać. Moim celem jest wyłącznie próba zaakcentowania faktu, że wbrew temu, co niektórzy z nas próbują sobie (i przy okazji innym) wmówić, świat nie dzieli się na plemię dobrych i złych. Albo inaczej: że granicy między dobrem a złem nie wyznacza ilość melaniny w skórze (pani Khogali z pewnością miałaby co do tego pewne wątpliwości, ale trudno), zestaw posiadanych chromosomów płci (z tym z kolei najpewniej polemizowałaby pewna europosłanka z Wiosny Lewicy Zielonych Wielkopolski), czy wreszcie kratka, w której stawiamy znak iks podczas wyborów parlamentarnych (tu sprzeciw zgłosiłoby wielu). Rasizm jest oczywiście ohydny, ale warto mieć na uwadze, że każda jego forma jest równie paskudna. I z każdą z nich trzeba z taką samą stanowczością walczyć. Bo tak jak istnienie białego przywileju jest codziennością USA czy Wielkiej Brytanii, tak czarny przywilej wyznacza rytm życia w wielu krajach Afryki czy Ameryki Środkowej. Boleśnie przekonał się zresztą o tym jeden z moich znajomych, który czasowo wyjechał do pracy na Gwadelupę i jednym z jego pierwszych doświadczeń była wizyta w centrum handlowym (ach, ironia!), podczas której lokalni mieszkańcy w sposób dość sugestywny przekonali go do zmiany miejsca parkingowego, informując że sklepowy parking nie jest odpowiednim miejscem dla białego g***a. I tyle byłoby z rzekomych przywilejów, które we współczesnym świecie nie są ani białe, ani czarne, ani żółte. Jeżeli musimy już stosować odniesienia do kolorów, to stwierdzeniem najbliższym prawdy byłoby, że w zależności od okoliczności geograficzno-politycznych przyjmują one różna odcienie, gdyż dyskryminacja na tle rasowym nie jest dziś problemem jednostronnym lub jednowymiarowym. Możemy oczywiście w tym miejscu rozpocząć przerzucanie się odpowiedzialnością za taki stan rzeczy, ale coś podpowiada mi, że kolejny raz raczej oddaliłoby to nas od źródła problemu niż do niego przybliżyło.  Jako osoba zmagająca się z przewlekłą przypadłością zdrowotną doskonale zdaję sobie sprawę, że w medycynie świadomość własnej choroby często bywa kluczem do jej pokonania lub – w mniej szczęśliwych przypadkach – okiełznania. Mam jednak nieodparte wrażenie, że w wielu dyskursach na tematy społeczne, pokusa prowadzenia ideologicznych konfliktów bywa silniejsza niż chęć realnego nazwania problemu, nie mówiąc już o konstruktywnych propozycjach jego zwalczenia. I nie, absolutnie nie sugeruję w tym miejscu, że najlepszym wyjściem jest bierne znoszenie upokorzeń i szykan, ale reagowanie na nie naginaniem rzeczywistości lub agresją wycelowaną w potencjalnych sojuszników także nie wydaje mi się dobrym pomysłem.

Swoją drogą, inną popularną teorią, która zyskała niemałą popularność w mediach szeroko rozumianego mainstreamu, jest ta mówiąca o tym, że przemoc ma płeć. Tę na wskroś krzywdzącą tezę mocno lansowała swego czasu wspomniana już europosłanka, która z dużym prawdopodobieństwem uznałaby mnie za islamofoba, gdybym na zasadzie analogii stwierdził, że na przykład zamachy terrorystyczne mają religię. Do tematu toksycznego feminizmu wrócimy jednak przy innej okazji, gdyż jest to zdecydowanie materiał na osobny felieton. Dziś jednak – w ramach ciekawostki – powiem jak niewiele trzeba, aby zostać we współczesnym świecie uznanym za seksistę. A sprawa jest całkiem świeża, bo zaledwie sprzed kilku tygodni. Otóż całkiem skądinąd miła i sympatyczna rozmowa zeszła na temat Ligi Mistrzyń i w pewnym momencie padła opinia, że wszystkie męskie kluby występujące w europejskich pucharach powinny zostać przymuszone przez UEFA do założenia sekcji kobiecych pod groźbą usunięcia ze wspomnianych rozgrywek. Zgodnie z własnym sumieniem odparłem więc, że zmuszanie prywatnych przedsiębiorstw (jakimi jest zdecydowana większość klubów) do zakładania konkretnych sekcji byłoby jednak zdecydowanym nadużyciem. W swojej jak się za chwilę miało okazać naiwności założyłem również, że zasada ta miałaby obowiązywać w dwie strony (bo skuteczne prawo chyba właśnie tak powinno działać), więc zauważyłem, że oznaczałoby to również dyskwalifikację dla takich klubów jak chociażby Linköping czy Turbine, które nie posiadają sekcji męskiej. Tyle wystarczyło, abym oficjalnie dołączył do grona seksistów, a gdy podjąłem jeszcze jedną próbę uargumentowania swojego stanowiska, w połowie pierwszego zdania usłyszałem, że właśnie stosuję mansplaining. I tak zakończyła się wspomniana pogawędka.

To wszystko to jednak tylko elementy większej całości, która w mojej opinii prowadzi nas w bardzo niebezpieczne rejony. A potencjalne skutki tych działań odczujemy nie my, a przyszłe pokolenia. Skąd ta pesymistyczna prognoza? Już wyjaśniam mój punkt widzenia. Natura ludzka jest niezwykle przewrotna, a człowiek od zawsze uwielbiał kontestować współczesną dla niego rzeczywistość. Taka postawa jest zresztą godna pochwały, gdyż to właśnie ona leży u podstaw dynamicznego rozwoju nauki, techniki, czy wreszcie ogromnych zmian społeczno-kulturowych, dzięki którym w bardzo wielu aspektach dziś żyje się nam zdecydowanie bardziej komfortowo niż naszym przodkom. O ile jednak my jesteśmy beneficjentami wspomnianej (r)ewolucji, o tyle obecnie niebezpiecznie zbliżamy się do pozostawienia pokoleniu naszych dzieci świata niepodważalnych dogmatów, w którym każda próba wyrażenia swojej opinii (niekoniecznie skrajnej) będzie skutkowała natychmiastowym zaszufladkowaniem w gronie wszelkiej maści -istów lub -fobów. I nie trzeba chyba być wielkim wizjonerem, aby przewidzieć, że młodzi ludzie w zdecydowanej większości nie odnajdą swojego miejsca w świecie nie tyle politycznej poprawności, co społecznego kagańca, a to z kolei popchnie ich w kierunku szukania bardziej atrakcyjnej dla nich alternatywy pośród szeroko rozumianych idei konserwatywnych. Bo rzeczywistość, w której doszukujemy się rasizmu w zdjęciu przedstawiającym klasyczną, boiskową rywalizację dwóch piłkarek (tak, nawiązuję tu do fotografii z Abby Smith w roli głównej), a próba podjęcia polemiki z kobietą kończy się oskarżeniami o mansplaining, bardzo szybko stanie się przestrzenią, w której wielu zacznie się dusić. I zanim się obejrzymy, wychowamy sobie w ten sposób najbardziej konserwatywne pokolenie od lat, a jego potencjał zostanie spożytkowany przez ludzi i organizacje, w których dobre intencje nijak nie potrafię uwierzyć. Wtedy najpewniej przyjdzie też oprzytomnienie i rozpocznie się szukanie winnych, lecz będzie już na to zdecydowanie zbyt późno.

Jeżeli ta wizja wydaje się komuś scenariuszem z gatunku political fiction, to na koniec zaprezentuję jak urzeczywistniła się ona póki co w skali mikro. Zakładam, że większość spośród czytających ten tekst kojarzy partię polityczną o nazwie Sverigedemokraterna (Szwedzcy Demokraci). Partia ta powstała w latach osiemdziesiątych minionego stulecia, a początki jej funkcjonowania nie są bynajmniej chlubną kartą. Albo dobrze, nie silmy się na eufemizmy: korzenie SD to jak najbardziej powód do hańby. Tyle tylko, że lata mijały, a osoby, które trzy dekady temu wygadywały głupoty o rzekomym homolobby i niebezpiecznych imigrantach z Bliskiego Wschodu, albo same z partii odeszły, albo zostały z niej wydalone. Gdy popularność SD zaczęła delikatnie rosnąć, niby skuteczną odpowiedzią na to zjawisko miała być polityka izolacji, czyli tłumacząc na język współczesny – stworzenie czegoś na kształt stref wolnych od SD. Taką strefą miały być z założenia na przykład media publiczne, które konsekwentnie nie zapraszały polityków i zwolenników Szwedzkich Demokratów do debat, a samej partii przyklejały neonazistowską gębę. Taką strefą były też jednak … skrzynki pocztowe przed prywatnymi posesjami, na których bardzo często w okresie przedwyborczym można było spotkać naklejki z przekreślonym logiem partii lub slogany, które w moim rozumieniu kwalifikowały się pod mowę nienawiści. Co ciekawe, nierzadko w ten właśnie sposób swoją dezaprobatę wobec SD wyrażały osoby, które na podobną profanację innych, bliższych im symboli, reagowały ogromnym (i jak najbardziej zresztą słusznym) oburzeniem. Głośno wówczas ostrzegałem, że taka postawa jest de facto największym prezentem, jaki Szwedzcy Demokraci mogliby od nas dostać, ale zdecydowana większość uznała najwyraźniej, że obrana przez nich droga jest jedyną właściwą. Efekt? SD oczywiście dostali się do Riksdagu, po kolejnych czterech latach stosowania polityki kontrolowanej izolacji podwoili swoje poparcie, a dziś są jedną z trzech głównych sił politycznych w kraju. I choć w ostatnich wyborach partia ta uzyskała poparcie rzędu jednego miliona dwustu tysięcy głosów, to mam wrażenie, że niektórzy wciąż funkcjonują w bańce, w której statystyczny wyborca SD to sfrustrowany, nierozumiejący świata chłopiec w krótkich spodenkach. Rzeczywistość mówi jednak zupełnie co innego, gdyż według badań fokusowych na zlecenie SVT (czyli medium zdecydowanie nieprzychylnego Szwedzkim Demokratom), partia Jimmiego Åkessona cieszy się dwucyfrowym poparciem wśród osób z wyższym wykształceniem (!), przedsiębiorców (!!), kobiet (!!!) oraz imigrantów spoza krajów nordyckich (!!!!). To wszystko wciąż nie zmusza chyba jednak do refleksji, gdyż w ostatnich miesiącach więcej merytorycznych rozmów zdarzyło mi się odbyć ze zwolennikami SD niż z ludźmi, z którymi przynajmniej w teorii zdecydowanie więcej mnie łączy niż dzieli. I choć ja sam z tego tytułu na partię pokroju SD i tak nigdy nie zagłosuję, to samo zjawisko jest jednak w jakimś stopniu alarmujące. Bo oto właśnie znaleźliśmy się w miejscu, w którym zero-jedynkową percepcją świata oraz innych ludzi odznaczają się ci, którzy na swoich sztandarach niosą hasła antydyskryminacyjne nawiązujące do równości, potrzeby dialogu i wzajemnej akceptacji. Może więc nadszedł czas, aby drobnym druczkiem dopisać do nich adnotację, że ta równość, ten dialog i ta akceptacja to tak, ale wyłącznie na naszych zasadach. Wtedy zrobi się może trochę mniej sympatycznie, ale za to zdecydowanie bardziej szczerze.

Leave a Reply

Fill in your details below or click an icon to log in:

WordPress.com Logo

You are commenting using your WordPress.com account. Log Out /  Change )

Facebook photo

You are commenting using your Facebook account. Log Out /  Change )

Connecting to %s