Było bardzo blisko, ale na kolejne zwycięstwo w wielkim turnieju przyjdzie nam ostatecznie poczekać przynajmniej o rok dłużej niż 32 lata. Porażka 1-2 w olimpijskim finale oznacza, że szwedzkie piłkarki kończą tegoroczne Igrzyska ze srebrnymi medalami. Żal straconej szansy? Olimpijskie złoto było rzeczywiście na wyciągnięcie ręki, ale biorąc pod uwagę przebieg całego turnieju trudno mówić o niedosycie. Na szerszą i pozbawioną schodzącego już chyba z nas wszystkich ogromnego ładunku emocji analizę występu naszych reprezentantek w Brazylii przyjdzie czas w najbliższych dniach, ale nawet z perspektywy jednego dnia po finale, tytuł wicemistrzowski ma w sobie wyłącznie znamiona sukcesu, na dodatek okupionego olbrzymim wysiłkiem.
Choć zabrzmi to w pewnym stopniu groteskowo, mecz przeciwko Niemkom z pewnością był najlepszym występem szwedzkich piłkarek w fazie pucharowej, a niewykluczone, że również na całych Igrzyskach. Ci, którzy spodziewali się jednostronnego widowiska i nawałnicy ze strony podopiecznych Silvi Neid z pewnością przecierali oczy ze zdumienia, gdy w pierwszych minutach nasze piłkarki seryjnie były rzuty rożne. Niestety, tak długo ćwiczone w trakcie zgrupowania nad Bałtykiem stałe fragmenty gry, które miały być na Igrzyskach naszą tajną bronią i tym razem nie przyniosły spodziewanych efektów. Swoje okazje, nawet z gatunku tych stuprocentowych, stworzyły sobie w pierwszej połowie także Niemki, ale ani Leupolz, ani Mittag nie potrafiły skierować piłki do szwedzkiej bramki. Szczególnie pudło napastniczki PSG było całkowicie niewytłumaczalne, gdyż wydawać by się mogło, że tej klasy piłkarka podobne sytuacje powinna wykorzystywać w stu procentach przypadków.
Do przerwy utrzymywał się bezbramkowy remis, ale wystarczyła chwila nieuwagi na początku drugiej części gry i trzeba było odrabiać straty. Trudno było oprzeć się wrażeniu, że w tej konkretnej sytuacji zabrakło nam trochę szczęścia, ale wielką niesprawiedliwością byłoby nazwanie bramki dla Niemiec klasycznym “golem z niczego”. Wprawdzie futbolówka pod nogami Marozsan znalazła się ostatecznie dość przypadkowo, ale jednak nerwowe zachowanie naszej defensywy było efektem składnej akcji rywalek. O ile w 48. minucie zrobiło się nieciekawie, o tyle kwadrans później było już po prostu źle. Rozochocone szybko zdobytym golem Niemki postanowiły nie poprzestawać na jednym trafieniu, co zostało stosunkowo szybko wynagrodzone. Przepiękny strzał Marozsan z rzutu wolnego zatrzymał się wprawdzie na słupku, ale próbująca zażegnać niebezpieczeństwo Sembrant interweniowała tak niefortunnie, że umieściła piłkę we własnej bramce. 0-2 i drużyna prowadzona przez Silvię Neid znalazła się na autostradzie do pierwszego w historii olimpijskiego złota.
Mylił się jednak ten, kto twierdził, że emocje w tym meczu już się skończyły. Ambitnie walczące Szwedki po zaledwie pięciu minutach postarały się o bramkę kontaktową, a zdobyły ją w stylu, który idealnie podsumowuje grę podopiecznych Pii Sundhage na brazylijskim turnieju. Szybka, czwórkowa akcja, zgranie Asllani do skrzydła, centra Schough i świetne wykończenie Blackstenius pomimo asysty jednej z niemieckich obrończyń. W tym momencie do tego, aby doprowadzić do remisu brakowało już tylko jednego gola, ale tego dnia fortuna nieco szerzej uśmiechała się do naszych rywalek (co – trzeba uczciwie przyznać – było podczas Igrzysk swego rodzaju nowością). Szans na wyrównanie nie brakowało: najlepszą w 87. minucie zmarnowała nieczysto trafiająca w piłkę Schough, ale również Schelin czy Hammarlund mogły pokusić się o doprowadzenie do dogrywki. Żadnej z nich ta sztuka się jednak nie powiodła i po ostatnim gwizdku pani Chenard to podopieczne Silvi Neid mogły wraz ze swoją trenerką cieszyć się z końcowego zwycięstwa. Tym sposobem, niemiecka selekcjonerka jedenastoletnią przygodę z kadrą zakończyła w blasku olimpijskiego złota, a nam pozostała wielka satysfakcja z równie cennego srebra.

Fot. Getty Images