
Rok temu, mniej więcej o tej porze roku, w Malmö przeżywali istny szok poznawczy. Oto najbardziej utytułowany szwedzki klub, który od czasu powołania do życia jednej, centralnej ligi nigdy nie finiszował poza czołową czwórką, zakończył rozgrywki na siódmej lokacie, dając się wyprzedzić na samym finiszu aż dwóm lokalnym rywalkom. Tych upokorzeń nagromadziło się zdecydowanie zbyt wiele, wobec czego zadanie przedstawione nowemu szkoleniowcami najprościej dało się opisać parafrazą sloganu znanego raczej uważnym obserwatorom sceny politycznej niż sympatykom futbolu: Make Rosengård great again! Misja trudna, lecz nie niemożliwa, bo choć Joel Kjetselberg na wszelkie możliwe sposoby próbował zdejmować ze swoich podopiecznych przedsezonową presję, to jednak kadra ekipy z Malmö niewątpliwie stawiała go w gronie pretendentów do mistrzostwa. Nie pewniaków, jak to wielokrotnie miało miejsce w przeszłości, ale też zdecydowanie nie underdogów. Wszelkie przewidywania szybko trzeba było jednak zmodyfikować, bo choć sezon w stolicy Skanii rozpoczęli od pucharowych wpadek w rywalizacji z Linköping oraz Piteå, to start ligowego grania objawił nam nową, wyraźnie ulepszoną wersję FC Rosengård. Piłkarki ze Malmö dosłownie bawiły się grą, bijąc przy okazji wiele indywidualnych rekordów o doprowadzając je w ten sposób do poziomu wydaje się nieosiągalnego. Jako pierwsze w historii wywalczyły tytuł mistrzyń półmetka bez straty choćby jednego punktu, a gdyby nie przywoływany przed dwoma dniami domowy mecz z Hammarby, perfekcyjny z ich perspektywy, stuprocentowy sezon stałby się faktem.
Zasługi trenera Kjetselberga są tutaj nie do przecenienia, bo przecież podejmowane przez niego decyzje wcale nie zaliczały się do gatunku tych oczywistych. Sporą kontrowersją było na przykład odważne postawienie na znajdującą się na zakręcie kariery Szkotkę Earthę Cumings kosztem dwóch utalentowanych i zbierających naprawdę pozytywne recenzje lokalnych golkiperek. Bezbłędnie funkcjonowała także zestawiana zazwyczaj w jednym z dwóch podstawowych wariantów defensywa, w której błyszczały nie tylko uważane za oczywiste bety Jessica Wik czy Gudrun Arnardottir, lecz również rekonwalescentka Rebecca Knaak oraz niejako z konieczności przysposobiona do gry w tej formacji Emma Jansson. To właśnie ten szkoleniowiec zestawił w środku pola egzotyczny na pozór duet Seger – Tanikawa, to on pozwolił Rii Öling stać się najcenniejszym w kraju wolnym elektronem, wreszcie to on stoi za powstaniem słynnej kolaboracji Olivia – Olivia, która to w środkowej fazie sezonu stała się prawdziwą sensacją ligowych aren. Dodatkowy plus postawilibyśmy również za konsekwentne stawianie na Mai Kadowaki, która przecież stosunkowo długo nie dostarczała kibicom z Malmö oczekiwanych liczb. Kiedy jednak japońska strzelba wreszcie odpaliła na dobre, to były z tego nie tylko punkty, ale i mnóstwo radości. I jeśli już trochę na siłę się czegoś czepiać, to być może w nieco większym wymiarze czasowym swoje szanse mogły otrzymać zaliczane do grona najbardziej wyczekiwanych prospektów Bea Sprung oraz Rebecca Maravall. Jesteśmy jednak względnie spokojni, że ich czas niebawem nadejdzie, a trener Kjetselberg skutecznie zadba o to, aby żadna z nich nie stała się kolejnym wyrzutem sumienia klubu z Malmö, co w nie tak odległej przeszłości stało się udziałem chociażby Elin Rubensson oraz Johanny Kaneryd.

Dwa razy spoglądamy w kierunku Wysp Brytyjskich, ale powody ku temu są doprawdy zacne. Elena Sadiku to postać niezwykle barwna, jej walka o powrót do gry po kolejnej, ciężkiej kontuzji zawsze była inspiracją dla wielu przeżywających osobiste dramaty sportowców, ale chyba niewielu wróżyło jej aż tak błyskawiczną karierę w nowej dla siebie roli trenerki. Zagraniczne wojaże, połączone ze zbieraniem zawodowych szlifów od USA po Chiny, okazały się jednak niezwykle pomocne, a gdy młoda trenerka zdecydowała się podjąć niezwykle interesującą misję w Glasgow, nasze oczy mimowolnie spoglądały w kierunku największej szkockiej aglomeracji. I jak się miało okazać słusznie, bo podopieczne Eleny Sadiku najpierw w iście filmowym stylu wyprzedziły na samej kresce ligowych zmagań lokalne rywalki z Rangers FC (decydujące o losach tytułu trafienie Amy Gallagher padło już po zakończeniu doliczonego czasu gry), a następnie w… niemal identyczny sposób rozstrzygnęły na swoją korzyść rywalizację z fińskim KuPS w eliminacjach Ligi Mistrzyń, dzięki czemu kilka tygodni później udało się napisać wspaniałą historię awansu do fazy grupowej tych prestiżowych rozgrywek. Szansy na pokazanie się w Europie nie miał jak dotąd Tottenham Roberta Vilahamna, lecz to pod wodzą tego właśnie szkoleniowca Koguty z północnego Londynu przebyły niełatwą drogę od największego rozczarowania do największego oczarowania angielskiej FA WSL. Wisienką na torcie okazał się wywalczony w wielkim stylu awans do finału FA Cup i choć w decydującej batalii nie wystarczyło już konceptu na podjęcie wyrównanej walki z Manchesterem United, to jednak sam występ na Wembley był już dla Spurs namacalnym symbolem nowych, lepszych czasów. Pozorną sielankę mocno zakłócił słaby start bieżącej kampanii, kiedy to Tottenham rozczarowywał przede wszystkim w defensywie, a punktowa strata do liczącej aż pięć zespołów grupy liderek zaczęła się niebezpiecznie powiększać. Jeśli jednak trener Vilahamn otrzyma szansę wyciągnięcia drużyny z kryzysu, to wielce prawdopodobne, że chwile największej chwały fani stołecznych Kogutów wciąż mają daleko przed sobą.