
Gol Cathinki Tandberg na stadionie w Seixal, czyli moment, który na zawsze zapisał się w historii klubu z Södermalm (Fot. Bildbyrån)
Była dziewiąta minuta meczu w Seixal, gdy Cathinka Tandberg po raz pierwszy skierowała piłkę do siatki mistrzyń Portugalii, wykorzystując niemal perfekcyjną centrę Jonny Andersson z lewego skrzydła. Niemal, ponieważ bezwzględnie podniesiona ku górze chorągiewka sędzi liniowej sprawiła, iż radość piłkarek Hammarby z wyrównania stanu dwumeczu okazała się cokolwiek przedwczesna. W tamtej chwili nie mieliśmy jeszcze pojęcia, że ten sympatyczny, wrześniowy wieczór koniec końców i tak okaże się niezapomnianą datą w życiorysie każdego fana futbolu z zielono-białej części Sztokholmu, a klub, który zaledwie kilka lat temu w iście kuriozalnych okolicznościach przegrał z Uppsalą wyścig o powrót do Damallsvenskan, dumnie zamelduje się w stawce szesnastu najlepszych drużyn na kontynencie. Co więcej, dokona tego w stylu, który bez zbędnego podkręcania nadawałby się na fabułę kalifornijskiej superprodukcji mówiącej o tym, że nigdy i pod żadnym pozorem nie powinniśmy rezygnować z marzeń.
A skoro miało być filmowo, to – jakże by inaczej – gola na wagę awansu strzeliła dokładnie ta sama zawodniczka, której nieco ponad godzinę wcześniej podobną radość przerwał wspomniany na wstępie gwizdek. Dramaturgię chwili wzmacniał dodatkowo fakt, iż całe to zamieszanie miało miejsce w piątej z doliczonych do drugiej połowy minut, tuż po tym, jak murawę z powodu kontuzji opuścić musiała Eva Nyström. Mająca swój niebagatelny udział przy trafieniu na 1-0 fińska stoperka zastąpiona została przez Bellę Andersson, a zmiana, choć w teorii najbardziej naturalna z możliwych, wprowadziła w poczynania gościń ze Sztokholmu nieco bałaganu. Ów chaos okazał się jednak nadzwyczaj twórczy, bo Cathinka Tandberg do spółki z Emilią Joramo wygarnęły futbolówkę w okolicach linii środkowej, a następnie – przy wydatnej pomocy Ellen Wangerheim – przetransportowały ją w okolice pola karnego Benfiki, gdzie dwudziestoletnia snajperka z Oslo wygrała jeszcze jedną kluczową przebitkę i oddała cokolwiek sytuacyjny strzał, który na stałe zapisał się we wszystkich księgach traktujących o historii piłki nożnej w Hammarby. I co by się w dalszych fazach tej wspaniałej przygody nie miało wydarzyć, 25. września 2024 stał się datą, której w Södermalm nigdy nie zapomną i nigdy nie pomylą. Sukces ten smakował tym lepiej, że przecież udało się wyrzucić za burtę Ligi Mistrzyń klub, który jak najbardziej zasadnie wyrobił sobie w ostatnich latach miano postrachu szwedzkich drużyn próbujących szczęścia na największej, europejskiej scenie. Jak jednak widać – w piłkarskim uniwersum nic nie może wiecznie trwać.
W tej całej ekscytacji nie zapominajmy jednak o dwóch niezwykle istotnych kwestiach. Po pierwsze: w rzeczonym dwumeczu awans wywalczyła drużyna po prostu lepsza piłkarsko. Hammarby mógł, a nawet powinien wygrać już zeszłotygodniową potyczkę na Tele2 Arenie, do czego zresztą wiele razy w pomeczowych tekstach nawiązywaliśmy. Rewanż również przebiegał pod dyktando podopiecznych trenera Sjögrena, bo nawet jeśli w drugiej części gry Benfica momentami zdominowała statystykę posiadania piłki, znacząco oddalając tym samym ciężar gry od własnej szesnastki, to żadną miarą nie przekładało się to na bezpośrednie zagrożenie pod bramką Anny Tamminen. Licząc niezwykle łaskawie, mistrzyniom Portugalii mogliśmy zapisać co najwyżej dwie konkretne, ofensywne próby (w jednej z nich swoją golkiperkę bezbłędnie wyręczyła kapitanka Alice Carlsson), co bynajmniej chluby zespołowi tej klasy nie przynosi, a wiele dobrego mówi za to o defensywnej strategii Bajen. Po drugie: sytuacja z końcówki pierwszej połowy, która wczoraj wieczorem niczym dobrej jakości viral podbiła media społecznościowe, pokazała niesamowity team spirit w obozie Hammarby. Oczywiście, elementów wszechstylowej walki wręcz na piłkarskich murawach absolutnie nie popieramy, ale nie da się przejść obojętnie obok faktu, iż właśnie wtedy w oczach Tandberg, Wangerheim, czy Carlsson dostrzegliśmy coś, co zwyczajnie dodało nam pewności, że… będzie dobrze. Bo przecież tak pozytywnie zmotywowana i świadoma swojej niesamowitej szansy drużyna nie przejechałaby niemal czterech tysięcy kilometrów tylko po to, aby ładnie przegrać. To po prostu nie mogło się tak skończyć i – cóż za niespodzianka – tak się nie skończyło. A piękna tradycja szwedzkich, eliminacyjnych podbojów została w najpiękniejszym możliwym stylu podtrzymana. Europo, bądź gotowa, Hammarby nadchodzi!
******
Przed pierwszym gwizdkiem portugalskiej sędzi Catariny Campos mogliśmy łudzić się, że może raz jeszcze uda się zaskoczyć rywalki z Londynu perfekcyjnie wyprowadzonym kontratakiem, że kolejny, kapitalny mecz rozegra między słupkami bramki Häcken Jennifer Falk, czy wreszcie, że ustawiona tym razem w roli najbardziej wysuniętej napastniczki w talii trenera Eidevalla Stina Blackstenius będzie tego wieczora… klasyczną Stiną Blackstenius, przynajmniej w temacie skuteczności. Mądrzejsi o meczową wiedzę oszukiwać się jednak nie zamierzamy: nawet jednoczesne spełnienie wszystkich postawionych tu warunków awansu wicemistrzyniom Szwecji najpewniej by nie dało. Jasne, możemy zastosować klasyczny cherry-picking i wrócić w ten sposób do nieprzepisowego powstrzymania szarżującej Clarissy Larisey przez Lotte Wubben-Moy lub do zmarnowanej szansy Tabithy Tindell, która lepiej wykorzystana pozwoliłaby jeszcze przynajmniej na chwilę zaczepić się w tym dwumeczu. Obiektywna prawda jest jednak taka, że Arsenal był tego dnia zespołem o kilka klas lepszym i nawet jeśli straty poniesione przed tygodniem w Hisingen zawodniczki z Anglii odrobiły za sprawą nieco szczęśliwego strzału z dystansu Lii Wälti, to gol dla gospodyń gdzieś w powietrzu wisiał już wówczas od kilkunastu dobrych minut. Oczywiście, solidna i szczelna defensywa to w futbolu wartość absolutnie nadrzędna, ale broniąc się tak głęboko i tak rozpaczliwie nie da się utrzymać najskromniejszej możliwej zaliczki w zderzeniu z tak klasowym przeciwnikiem. Ukoronowaniem dominacji Arsenalu była ponawiana po wielokroć akcja z 49. minuty, którą niezwykle efektownym golem na 3-0 sfinalizowała prawdopodobnie najlepsza w tej fazie meczu na placu Beth Mead. Wtedy właśnie ta rywalizacja definitywnie się rozstrzygnęła, a królowa strzelczyń oraz najbardziej wartościowa zawodniczka ostatnich finałów mistrzostw Europy postawiła tym samym pieczęć na awansie Kanonierek do wytęsknionej fazy grupowej. Przypomnijmy bowiem, że przed rokiem tamę na ich drodze nieoczekiwanie postawiły zawodniczki francuskiego Paris FC, lecz tym razem – choć z perspektywy miłośników szwedzkiego futbolu nie obrazilibyśmy się na powtórkę – skończyło się jedynie na przejściowych kłopotach. Piłkarkom Häcken i tak należą się jednak ogromne brawa i podziękowania, gdyż jeszcze jednego domowego zwycięstwa nad rywalkami z najbardziej ekskluzywnej, europejskiej półki nikt i nic im już nie odbierze. A skoro tak, to już oficjalnie dziękujemy i widzimy się ponownie za rok już w nowej, zdecydowanie bardziej sprawiedliwej i sprzyjającej nam formule!
Komplet wyników:

