
21. lipca 2021 – pamiętacie ten dzień? (Fot. Daniel Stiller)
Od chwili, w której na dobre rozpoczęliśmy wspólne, mundialowe odliczanie, zdecydowanie najważniejsza była dla nas niezmiennie jedna data. I wbrew pozorom nie był to ani dzień meczu otwarcia, ani termin ewentualnego finału, lecz kompletnie niepozorny 6. sierpnia. Od początku było bowiem jasne, że to właśnie wtedy albo szeroko otworzą się przed nami wrota prowadzące wprost do najlepszej czwórki turnieju, albo sen o złotym medalu dla złotego pokolenia już na zawsze pozostanie jedynie niezrealizowanym nigdy marzeniem. I choć bez względu na końcowe rozstrzygnięcie będę upierał się, że najbardziej utalentowana w historii generacja szwedzkich piłkarek i tak zejdzie ze sceny spełniona, to brak tego najbardziej pożądanego w futbolowych realiach tytułu może po latach stanowić poważny argument dla tych, którzy będą próbowali podważyć jej wyjątkowość. Póki co o zapisywaniu się w annałach nikt jednak specjalnie nie myśli, bo tu i teraz do wykonania jest robota. Całkiem zresztą poważna, gdyż nie ma ani krzty przypadku w tym, że jutro na murawę Rectangular Stadium w australijskim Melbourne z zaciekawieniem spoglądać będą nie tylko zagorzali kibice, ale również ci, którzy na co dzień niekoniecznie interesują się tym, że Vittsjö ograło Kristianstad, a Racing Louisville zremisował z Houston Dash. Piłkarskie reprezentacje Szwecji oraz USA to jednak na tyle uznane marki, że ten fakt nikogo chyba już nie dziwi. Podobnie jak to, że w wielu szwedzkich domach leniwy, niedzielny poranek upłynie nie tylko pod znakiem kawy, cynamonki czy owsianki, ale i krótkiej choćby dyskusji na temat szans kadrowiczek Gerhardssona w rywalizacji z obrończyniami tytułu. A te wydają się być… mocno nieoczywiste.
Jasne, gdyby wsłuchać się w media zza Atlantyku, ze szczególnym uwzględnieniem tych branżowych, to można odnieść wrażenie, że Amerykanki w ogóle nie mają po co wychodzić jutro na boisko. Jedni grzmią, że najjaśniejszym punktem kadry USA na mundialu jest póki co słupek, inni domagają się honorowej dymisji selekcjonera Andonovskiego, a Carli Lloyd zdążyła już chyba zroastować każdego, kto w ostatnich dniach znalazł się w jej polu widzenia. Swoją drogą, wyobrażacie sobie rzeczywistość, w której Lloyd i Kosovare Asllani łączą siły i wspólnie otwierają w mediach społecznościowych kanał w konwencji soccer commentary? Okej, pojawiające się na nim treści nie mieściłyby się raczej w widełkach family friendly, ale hałas niewątpliwie byłby regularnie robiony. Niekoniecznie rzecz jasna w słusznej sprawie i niekoniecznie w zgodzie z niepisanymi zasadami etyki, ale obie panie doskonale zdają się rozumieć realia showbizu, który nota bene z zadziwiającą łatwością zdarza się im krytykować. Oczywiście wyłącznie wtedy, kiedy jest to z ich perspektywy wygodne. Wróćmy jednak może do sportu, bo o ile bohaterka finału MŚ sprzed ośmiu lat swoim koleżankom na boisku już niestety nie pomoże, o tyle w przypadku Kosse mocno trzymamy kciuki za występ godny bycia jedną z naszych liderek. Rekonwalescentka z włoskiego Milanu za kadencji Gerhardssona jak dotąd zaliczała bowiem wyłącznie niezwykle udane turnieje, a faza grupowa mundialu w Nowej Zelandii okazała się w jej wykonaniu mocno rozczarowująca. Jak już jednak się przełamywać, to właśnie w takich chwilach, bo akurat Asllani wielkie mecze lubi i jak najbardziej potrafi w nich grać. Podobnie zresztą jak Stina Blackstenius, której amerykański styl pasować powinien zdecydowanie bardziej niż chociażby ten argentyński. I są to informacje jak najbardziej pozytywne, choć nie na tyle, abyśmy na dzień przed mieli czuć się jakoś szczególnie spokojnie.
Prawda jest bowiem taka, że choć Portugalki rzeczywiście miały w rywalizacji przeciwko USA piłkę meczową na nodze Any Capety, to przez ponad dziewięćdziesiąt minut nie udało im się oddać choćby jednego celnego strzału na bramkę Alyssy Naeher. I nawet jeśli bez jakichkolwiek polemik zgadzamy się z tym, że czterokrotne mistrzynie świata na Antypodach jak dotąd głównie rozczarowują, to jednak w starciach zarówno z Holandią, jak i z Portugalią to one były zdecydowanie bliżej sięgnięcia po komplet punktów niż ich rywalki. Tak, skala dominacji nie była nawet bliska obrazkom, które pamiętamy sprzed dekady, ale nazywanie Amerykanek mianem one trick pony lub głośne sugerowanie, że poza fizycznością i wybieganiem nie mają one absolutnie nic do zaoferowania jest równie nierozsądne, co niesprawiedliwe. Zostawmy już nawet wciąż potrafiące pozytywnie zaskoczyć doświadczone liderki, bo wystarczy obejrzeć kilka meczów z udziałem Naomi Girmy, Sophii Smith, czy nawet nastoletniej Alyssy Thompson, aby zrozumieć, z jak gigantycznym potencjałem mamy tu do czynienia. Ta drużyna nieprzypadkowo znalazła się dokładnie tam, gdzie jest i nawet jeśli miłość przyzwyczajonych do mniej lub bardziej gładkiego wygrywania fanów została aktualnie wystawiona na niezwykle trudną próbę, to maszyna o nazwie USWNT wciąż potrafi w dowolnym momencie wskoczyć na naprawdę wysokie obroty. Tak może być również i jutro, a my musimy nie tylko być na to gotowi, ale mieć w zanadrzu swoją, równie konkretną odpowiedź. Bo w przeciwnym razie to dla nas ta cudowna, mundialowa podróż może zakończyć się przedwczesnym zjazdem do bazy.
Pewną nowością jest to, że chyba po raz pierwszy w historii tuż przed rywalizacją z USA większość futbolowej społeczności to w naszych piłkarkach upatruje faworytek tej potyczki, choć w sumie nie wiadomo właściwie dlaczego. Bo czy podopieczne Gerhardssona dały swoimi ostatnimi występami realny impuls uprawniający do wyciągnięcia właśnie takich wniosków? Mocno wątpliwe. Mecz przeciwko RPA to niepewna Musovic, gol stracony po kompletnie nieodpowiedzialnym zachowaniu obrończyń, nieporadność i niedokładność drugiej linii i wreszcie sławetne już trzynaście wrzutek na głowę Ilestedt. Włochy? Fajnie, że udało się odpowiednio zareagować na boiskowe wydarzenia w okolicach dwudziestej minuty, a że tego dnia wpadało nam prawie wszystko, to skończyło się wysokim i nawet przyjemnym dla oka zwycięstwem. Spotkanie z Argentyną było za to klasyczną grą na zaliczenie i uniknięcie niepotrzebnych problemów i ten cel udało się ostatecznie osiągnąć, strzelając przy okazji niezwykle efektywnego gola na 1-0. Podsumowując, nie była to absolutnie faza grupowa, której powinniśmy się wstydzić, ale zbyt wielu podstaw do przesadnego triumfalizmu czy hurraoptymizmu również nam ona nie dostarczyła. Podobnie zresztą było w meczach przygotowawczych, bo o ile w Duisburgu Rolfö i spółka zagrały nam przepiękny koncert, o tyle kwietniowe, skandynawskie derby sprawiły, że pytań znów pojawiło się zdecydowanie więcej niż odpowiedzi. Prawda jest jednak taka, że rolę faworytek niedzielnej potyczki Szwedki zawdzięczają nie tyle sobie, co… Amerykankom. Obrończynie tytułu to kadra znajdująca się na świeczniku przez 365 dni w roku, a media z USA stanowią w świecie soccera znaczącą siłę i nierzadko skutecznie narzucają reszcie globu swoją narrację. A ta obecna wygląda tak, że drużyna wieloletnich dominatorek znajduje się w tej chwili w najgłębszym w całej swojej dotychczasowej historii kryzysie i sprawia przy tym wrażenie zespołu, który nie bardzo ma pojęcie jak ten stan rzeczy zmienić. W Ameryce dyskutuje się więc nie tyle o tym, że to Szwedki są tak mocne (choć nasze stałe fragmenty są oczywiście odpowiednio doceniane), a o poważnych kłopotach obrończyń tytułu, które zdaniem wielu mocno szczęśliwie w ogóle doczłapały na ostatnich nogach do fazy pucharowej. Czy są to opinie realnie oddające stan faktyczny? Cóż, wszyscy oglądamy mundial, każdy z nas ma swoje przemyślenia, więc niech każdy sam odpowie sobie na to pytanie. Pamiętając, że w zasadzie nie ma tu odpowiedzi poprawnych i niepoprawnych.
Mistrzostwa świata generują emocje, a w emocjach jak wiadomo często potrafimy wyciągać mocno pochopne wnioski. Pamiętacie jeszcze nagłówki i wypowiedzi większości ekspertów po pierwszej kolejce fazy grupowej? Brzmiały one mniej więcej tak: Niemki jako jedyne z faworytek przyjechały tu w formie, a Brazylijki grają najlepszy futbol od ponad dekady i najpiękniej tańczą z piłką przy nodze. Od tamtego czasu minęło zaledwie kilkanaście dni, podczas których Niemki zdążyły już wyłapać dwa gongi od Kolumbii i jeden od Korei i wraz z powstrzymanymi przez Jamajkę Brazylijkami spakować się na powrotną podróż do domu. Angielki natomiast były ze wszystkich stron krytykowane, a 1-0 po powtórzonym rzucie karnym z Haiti w połączeniu z plagą mniejszych lub większych problemów zdrowotnych dawało obraz ekipy, która staje się poważnym kandydatem do miana największego rozczarowania finałów. Dwa kolejne tygodnie znów odwróciły jednak optykę o sto osiemdziesiąt stopni i dziś Lauren James jeśli do czegoś kandyduje, to do tytułu MVP mundialu, a Mary Earps wyrasta na jedną z faworytek wyścigu o Złotą Rękawicę. Piszę o tym nie przez przypadek, bo czy aż tak bardzo nieprawdopodobny jest scenariusz, w którym akurat jutro Sophia Smith i Trinity Rodman przypomną sobie, że to właśnie one zanotowały najbardziej spektakularne wejście do NWSL w ostatnich latach, Lindsey Horan potwierdzi słowa ze słynnego transparentu kibiców z Portland, a na koniec wkroczy na plac Megan Rapinoe i w sobie tylko znanym stylu postawi na kapitalnym występie USWNT efektowny wykrzyknik. Jasne, to wszystko wcale nie musi się wydarzyć, ale z drugiej strony jak najbardziej może, a wtedy będziemy ze wszystkich stron bombardowani tekstami i podcastami o tym, jaką to Amerykanki są fantastyczną drużyną turniejową. I taka narracja utrzyma się… aż do ćwierćfinału, który na nowo nam to od góry do dołu przewartościuje. W tym trybie doczekamy zresztą wielkiego finału i bardzo dobrze, bo sport bez emocji zdecydowanie nie byłby tym samym. Choć, jak doskonale wiadomo, we wszystkim zdecydowanie wskazany jest umiar i zdrowy rozsądek.
Tę przydługą zapowiedź (ale chyba wybaczycie, bo i moment szczególny) nieprzypadkowo opatrzyłem kadrem z pewnego meczu. Nie będę oczywiście pytał z którego, gdyż liczba poprawnych odpowiedzi kręciłaby się zapewne w okolicach stu procent. Co więcej, mam poczucie graniczące z pewnością, że wielu z was bez trudu przypomniałoby sobie, co tamtego dnia robiliście, gdzie i w jakich okolicznościach oglądaliście ów mecz, czy wreszcie, jakie emocje wam wtedy towarzyszyły. Nie będzie chyba wielkiego przekłamania w stwierdzeniu, że był to najlepszy pojedynczy występ szwedzkiej kadry w całej jej historii, choć w dniach go poprzedzających niewiele na taki obrót spraw wskazywało. Dziś życzę wam zatem przede wszystkim tego, aby 6. sierpnia 2023 także nie był po latach jedynie niewiele znaczącą datą. Wiadomo, futbol nie zawsze jest wymierny, ale naprawdę warto zagrać tak, aby z perspektywy czasu po prostu mieć co wspominać. Bo na to akurat wpływ zdecydowanie mamy. Dobrej zabawy, słyszymy się po meczu!
******
I na koniec jeszcze jedna kwestia, która sprawia, że jutrzejszy mecz przeciwko USA może okazać się naprawdę szczególny. Aktualizowany przeze mnie na bieżąco ranking FIFA mówi jasno, że jakiekolwiek zwycięstwo kadrowiczek Gerhardssona w regulaminowym czasie gry lub po dogrywce sprawi, że reprezentacja Szwecji po raz pierwszy w historii zostanie numerem jeden na świecie. Przynajmniej na kilka dni, bo nie jest przecież powiedziane, że taką lokatę udałoby się utrzymać do końca mistrzostw. Mimo wszystko, nawet gdyby to całe liderowanie miało okazać się wyłącznie przejściowe i nieodnotowane w oficjalnych statystykach, to z pewnością byłoby one symbolicznym podsumowaniem sześcioletniej kadencji obecnego selekcjonera. Przypomnijmy, że Gerhardsson obejmował zespół będący w rozsypce, a atmosfera wokół Blågult była latem 2017 wyjątkowo duszna. Doprowadzenie tego zespołu na sam szczyt stanowiłoby zatem potwierdzenie, że właśnie dane nam było przeżyć czas absolutnie niezwykły. A ewentualny awans smakowałby tym bardziej wyjątkowo, że wszystko odbyłoby się według zasad doskonale znanych chociażby miłośnikom sportów walki. Tam jedyną drogą prowadzącą do mistrzowskiego pasa jest pokonanie w bezpośredniej rywalizacji urzędującego czempiona i właśnie przed taką szansą staną jutro w Melbourne nasze kadrowiczki. Zainteresowanym statystycznymi wyliczeniami przedstawiam aktualny dorobek czołowej ósemki po zakończeniu fazy grupowej (wszystkie wartości zostały zaokrąglone do liczb całkowitych) i skoro jesteśmy już w klimatach klatek i ringów, to zostawiam was z nadzieją, że jutro z pełną świadomością będziemy mogli zakrzyknąć: And New!
