Usiądźmy i porozmawiajmy

Szwedzki selekcjoner sam musi odpowiedzieć sobie na kilka ważnych pytań (Fot. Karl Nordlund)

Poprzednią pogawędkę rozpocząłem nieco prowokacyjnym pytaniem o poziom strachu przed meczem otwarcia przeciwko RPA. Okazało się jednak, że nasze piłkarki dość nieoczekiwanie sprawiały wrażenie drużyny, która wybiegła na murawę stadionu w Wellington z myślą, że mistrzyń Afryki nie tyle nie trzeba się bać, co można je zwyczajnie zlekceważyć. Jasne, doskonale wiem, że wrażenie to ma niewiele wspólnego ze stanem faktycznym, ale… sam już nie wiem, czy powinienem się z tego powodu cieszyć, czy może jednak smucić. Bo nawet jeśli fakt, że Amanda Ilestedt rekordem życiowym na sześćdziesiątkę raczej nikomu nie zaimponuje, nie jest jakąś szczególnie pilnie strzeżoną tajemnicą, to zachowanie grającej do niedawna we francuskim PSG stoperki przy golu na 0-1 zawodniczce aspirującej do szerokiego, światowego topu zwyczajnie nie przystoi. Tym bardziej, że sama zainteresowana najwyraźniej nie wyciąga żadnych wniosków z popełnionych nie tak dawno przecież błędów. A każdy, kto zimą poświęcił dwie godziny wolnego czasu, aby obejrzeć derbowe starcie PSG z Fleury, zapewne doskonale kojarzy, do czego się w tym momencie odnoszę. Nie ma jednak sensu czepiać się tylko tej jednej piłkarki, bo co w takim razie powiedzieć o popisie Jonny Andersson, która przecież za kadencji Gerhardssona wskoczyła na poziom, którego wcześniej w reprezentacyjnej koszulce nie prezentowała nigdy? W niedzielę, po tej dynamicznej i kreatywnej wahadłowej, którą wszyscy pokochaliśmy miłością bezwarunkową jeszcze za czasów gry w Linköping, nie było jednak nawet śladu, a przegrana przebitka z Hildah Magaią stała się jedynie symbolem tego naprawdę katastrofalnego występu. O Zecirze Musovic można powiedzieć, że popełniła w meczu otwarcia półtora błędu i nie byłoby to może szczególnym powodem do niepokoju gdyby nie fakt, iż golkiperka Chelsea miała dokładnie… półtora okazji do wykazania się swoimi umiejętnościami. I raz zagrała nam w siatkówkę, a w drugiej sytuacji była wcale nie tak daleko od pójścia w ślady Hedvig Lindahl, dając się zaskoczyć po uderzeniu z dystansu Refiloe Jane. Na nasze szczęście, pomocniczka Sassuolo – w przeciwieństwie do swojej zdecydowanie bardziej słynnej rodaczki – nie zdołała zmieścić futbolówki pod poprzeczką.

Tyle o defensywie, ale przecież możemy iść w tej wyliczance dalej. Filippa Angeldal ładnie zbierała wybijane czasami kompletnie bez pomysłu przez rywalki z RPA piłki, ale kreacja gry w jej wykonaniu była trochę jak Potwór z Loch Ness. Czyli po prostu nie istniała. A jest to o tyle przykre, że to właśnie z tego rozliczać powinniśmy ją w pierwszej kolejności. Fridolina Rolfö do gry podłączała się wyjątkowo sporadycznie i tak zapewne pozostałoby do końca, gdyby w 65. minucie Kaneryd do spółki z Ramalepe nie posłużyły się nią przy okazji trochę przypadkowego gola na 1-1. Stina Blackstenius także nie wyróżniła się niczym szczególnym, ale to akurat wyjątkowo nas nie dziwi, gdyż nie od dziś wiadomo, że snajperka Arsenalu zdecydowanie lepiej odnajduje się w potyczkach z rywalkami pokroju Amerykanek, Niemek lub Holenderek. Taka już jej reprezentacyjna specyfika i jakoś musimy nauczyć się z tym żyć. O ile jednak obecność na murawie Blackstenius przynajmniej udało nam się odnotować, to czy zdajecie sobie sprawę, że równo pół godziny spędziły przedwczoraj na boisku Olivia Schough oraz Rebecka Blomqvist? Jeżeli ów fakt przeoczyliście, to absolutnie nie ma powodów do paniki, bo ich występy były tak dyskretne, że aż niezauważalne. I to, całkowicie odrzucając na chwilę pomeczowe śmieszkowanie, można już nazwać naprawdę sporym zaskoczeniem. Bo akurat od tych zawodniczek, choć z dwóch kompletnie różnych powodów, jakiegoś impulsu jednak oczekiwaliśmy. W przeciwieństwie do Hanny Bennison, od której chyba powoli przestajemy już oczekiwać czegokolwiek. Ale może to i lepiej, może właśnie teraz nas zaskoczy.

Przypadek Bennison jest zresztą niezwykle ciekawy, bo mamy tu przykład zawodniczki, która na widzach robi tym większe wrażenie, im rzadziej ogląda się ją w akcji. Trudno zaprzeczyć, że ta dziewczyna ma papiery na poważne granie, ale odkąd robiła furorę w Malmö i chwilę później pobiła prawie wszystkie krajowe rekordy transferowe, jej kariera mocno wyhamowała. A wyłączając przełom grudnia i stycznia 2022-23, było w niej zdecydowanie więcej rozczarowań niż spektakularnych występów, choć Everton pozornie wydawał się klubem idealnie dla niej skrojonym zarówno pod względem taktycznym, jak i mając na uwadze sam poziom sportowy oraz wewnętrzną rywalizację o miejsce w składzie. Jeśli jednak uznamy, że w klubie było słabo, to w kadrze było… jeszcze gorzej, bo piłkarka reklamowana jako największy talent dekady nastukała w reprezentacyjnej koszulce ponad trzydzieści występów, z czego relatywnie udany okazał się jeden (na EURO ’22 przeciwko Szwajcarii), kolejne trzy-cztery możemy określić jako przeciętne, a reszta… pozostaje milczeniem. Jak na sportsmenkę lansowaną na kolejną europejską Golden Girl przedstawia się to wyjątkowo mało ekskluzywnie. Tym bardziej, że nasza Golden Girl już za chwilę świętować będzie 21. urodziny, a ostatni naprawdę udany okres w karierze zaliczyła w okolicach tych osiemnastych. Choć to i tak lepsza statystyka niż w przypadku Sofii Jakobsson, która od fenomenalnego w jej wykonaniu francuskiego mundialu zagrała może dwa dobre mecze we wszystkich rozgrywkach. To znaczy, ja akurat konkretnie pamiętam jeden (San Diego vs Chicago), ale optymistycznie zakładam, że ten drugi gdzieś po drodze mi umknął. I jeśli miałbym pokładać nadzieję w tym, że któraś z wymienionych w tym akapicie piłkarek zaliczy niespodziewane przełamanie akurat na boiskach Nowej Zelandii, to zdecydowanie bardziej wierzę w tej kwestii w Bennison. Bo może, gdy w końcu opinia publiczna przestanie postrzegać ją w kategorii Golden Girl (czas najwyższy, na samych mistrzostwach macie trzydzieści lepszych kandydatek), to i na samą zainteresowaną zadziała to w sposób oczyszczający. Presja nakładana w bardzo młodym wieku naprawdę potrafi skutecznie spowolnić nieźle zapowiadającą się karierę, a jeśli nie wierzycie, to zapytajcie o zdanie Stinę Blackstenius, czyli nasze poprzednie cudowne dziecko.

Nie piszę dziś o selekcji, bo – jak zapowiadałem w tekstach zapowiadających turniej – to nie czas i nie miejsce na takie rozważania. Tak, gdyby zależało to ode mnie, to w kadrze na mundial znalazłoby się miejsce dla Kafaji, Ijeh, Vinberg oraz Cato, ale nie mam żadnej pewności, że którakolwiek z wymienionych okazałaby się w niedzielne popołudnie w Wellington idealnym antidotum na szwedzkie bolączki. I nigdy tej pewności mieć nie będę, gdyż czasu zwyczajnie cofnąć się nie da. Mogę jedynie zaznaczyć, że forma prezentowana przez nie w ostatnim półroczu sprawia, iż czułbym się zdecydowanie spokojniej widząc przynajmniej dwie-trzy z nich choćby na ławce rezerwowych. Bo wtedy oprócz stosunkowo oczywistego dla wszystkich (nie wyłączając niestety rywalek) planu A istniałby jakkolwiek sensowny plan B i nie zawierałby on w sobie usilnej próby sportowego wskrzeszenia Caroline Seger. Zamiast jednak kontynuować marudzenie, chciałbym jednak zwrócić uwagę na pewną prawidłowość. Jak dotąd braliśmy udział we wszystkich mundialach, cztery z nich (a nawet pięć, wliczając w to ten pierwszy, nieoficjalny) kończyliśmy na podium, a dosłownie za każdym razem udawało nam się spieprzyć mecz otwarcia. Jasne, raz robiliśmy to bardziej spektakularnie (jak przedwczoraj), innym razem mniej, ale jeszcze nigdy w historii szwedzka kadra nie rozpoczęła finałów mistrzostw świata dobrym meczem w swoim wykonaniu. Druga kolejka fazy grupowej to już jednak całkiem inna historia, bo tutaj trafiły się między innymi totalny pogrom Japonii, nieprawdopodobny powrót z zaświatów z Niemkami, bezcenne zwycięstwo nad Koreą oznaczające początek eksplozji wielkiej formy Victorii Svensson, a nawet za kadencji Pii Sundhage nasze kadrowiczki uraczyły nas niezwykle przyjemnym meczem z USA, po którym na stadionie w Winnipeg na stojąco oklaskiwaliśmy Hedvig Lindahl, pomstując przy tym na system goal-line. W sobotę żadnych wymówek już zatem nie będzie, ale o tym zdążymy jeszcze przecież opowiedzieć.

Leave a comment